(fot. Piotr Pędziszewski/MMARocks.pl)

Artykuł napisany przez Marcina Dworzyńskiego. Pierwotnie ukazał się na portalu www.kacik.pro.

W MMA zadebiutował z przytupem, o czym przekonały się nogi Rafała Jackiewicza. Wielokrotny mistrz świata w muay thai wciąż cieszy się mniejszą popularnością, niż Ring Girls KSW. Z pewnością byłoby inaczej, gdyby posłuchał rady jednego redaktora i pobił staruszkę. Poznajmy Marcina Parchetę, niepozornego wojownika ze Szczecina.

Zaczęło się od filmu „Kickboxer” z Jean-Claude Van Dammem – oczywiście oglądanym na kasecie wideo. Mały Marcin miał wtedy 10 lat i był pod ogromnym wrażeniem, jak główny bohater ścina palmę kopnięciami. To właśnie wtedy zapragnął uprawiać tajski boks. Mowa o czasach kiedy brakowało odpowiedniego miejsca do trenowania, a od internetu popularniejsze były dyskietki. Jedynym czym mógł cieszyć swój wzrok, była gazeta o sportach walki.

Niewiele brakowało, by został karateką i nawet poczynił w tym kierunku pierwsze kroki. Na przeszkodzie stanęła jednak pewna pani, która powiedziała mu, że może się zapisać, ale na zajęcia przygotowawcze. To nie spełniało jego ambicji, bo od razu chciał brać udział w głównych zajęciach. – No to nie pójdę na karate – stwierdził. – Dziś jestem tej pani bardzo wdzięczny – dodaje z uśmiechem.

W wieku 14 lat trafił na taekwondo. Boks tajski wciąż był dla niego za wysokim pułapem. Dosłownie i w przenośni. Chcąc zapisać się na dyscyplinę, w której w przyszłości zostanie mistrzem świata, usłyszał że jest za mały. Na tle rówieśników zawsze był mniejszy i niepozorny. Wyróżniała go głowa, jeszcze wtedy gorąca.

W dzieciństwie brakowało mu ojca. Wychowywał się jedynie z mamą. – Mówiła, że zapewni mi wszystko, tylko muszę zapisać się na taniec – wspomina Parcheta. Teraz tańczy, ale w ringu. I to jak… Trzykrotne mistrzostwo świata w muay thai czy zawodowe mistrzostwo świata w K-1, to tylko wierzchołki pasma jego sukcesów.

– Mama często pyta, kiedy wreszcie skończę, a jeśli ogląda moje walki, to raczej przez palce. Dostrzega jednak, że sporty walki ukształtowały mój charakter – mówi zawodnik. – Wychowywałem się bez ojca, więc to one nauczyły mnie życia. Miałem to szczęście, że kiedy pojawił się jakiś problem, dobrą radą służyli mi trenerzy.

To właśnie treningi, najpierw boksu, a potem wreszcie upragnionego muay thai, okazały się kierunkowskazem na jego życiowej drodze. Mógł na stałe dołączyć do dzielnicowych rozrabiaków, postawił jednak na rozwój.

– Tu się gdzieś wybiło szybę, tam rzuciło kamieniem w pociąg, jakiś szaber na działkach – wspomina.

W wyjściu na prostą pomogła mu mama.

– Zadała mi cios w serce. Narozrabiałem i zabroniła mi treningów. Udało się ją jednak jakoś ubłagać i od tej pory zmieniłem się – przyznaje. – Mój dzień wypełniała już tylko szkoła i treningi, często na tych samych kanapkach.

Ostatnio spotkał kolegę, który pił piwko pod drzewem. – Niby mój rówieśnik, a z twarzy o wiele starszy. Mogłem wieść beztroskie życie jak oni, wybrałem jednak sport.

Dorabiał na życie pracując w nocnych klubach. – Z racji moich gabarytów byłem bardziej ochraniaczem niż ochroniarzem, ale kilka osób się nacięło – przyznaje. – Pamiętam historię, jak mąż pobił własną żonę. Stwierdził, że to jego baba i będzie z nią robił co chce. To był dużo większy chłop, ale skończyło się na tym, że się zdziwił i chyba zrozumiał, że tak nie należy.

Starał się unikać zwady. Twierdzi, że nie ma potrzeby udowadniania czegoś komukolwiek. To co robi, wykonuje tylko dla siebie. Muay thai wyniosło go wysoko, ale spodziewał się, że będzie bardziej popularny i – mówiąc szczerze – zarobi więcej pieniędzy.

– Zazdroszczę każdemu, kto spełnia swoją pasję i zarabia przy tym pieniądze. Zawsze marzyłem, by wybudować dom, zasadzić drzewo i spłodzić syna. Jeszcze mi się to nie udało – przyznaje.

Postanowił spróbować swoich sił w MMA. – Przeczytałem informację, że KSW zakontraktowało Rafała Jackiewicza. Byłem bardzo ciekaw z kim się zmierzy – opowiada o pierwszym kontakcie z federacją.

Poprosił Michała Materlę o kontakt. Początkowo Jackiewicz się opierał. Nie pasował mu styl walki szczecinianina, a zwłaszcza fakt, że ten jest mańkutem. Jak pokazała walka – słusznie.

– Przed taką publiką jeszcze nie walczyłem. Występ u siebie w domu, duża gala, mnóstwo widzów przed telewizorami. Trema większa niż zazwyczaj. Pomogli mi Michał Materla i Maciej Jewtuszko, którzy powiedzieli w szatni dwa słowa. Do KSW poszedł po to, by pokazać ludziom co potrafi, ale także poinformować – Parcheta istnieje.

Nie przełożyło się to jednak na większe zainteresowanie sponsorów. Wielokrotnie jego wylot na mistrzostwa świata, z wiadomych względów, stawał pod znakiem zapytania. Gdyby nie jego upór i determinacja, tego tekstu o trzykrotnym mistrzu świata z pewnością by nie było. Ilekroć oglądałem pojedynki Parchety, w oczy rzuciła się jedna rzecz. Jako pierwszy zadaje rywalowi cios.

– Po to walczymy, by podobało się kibicom. Chęć dania dobrej walki, jest ważniejsza od wyniku. W pojedynku z Jackiewiczem chciałem by było trochę krwi i było, ale mojej. Chciałem by powiedział dość, i tak się stało – opowiada z uśmiechem.

Dopiero teraz przyznaje, że walka była zagrożona. – Podczas przygotowań załatwiłem sobie najpierw jedno, a potem drugie kolano. Na 10 dni przed walką, w ostatnim sparingu, jeden z kolegów chciał mi założyć latającą balachę i niefortunnie na mnie upadł. Walczyłem z nadwyrężonym kolanem – wspomina.

Na koniec panowie sobie podziękowali. Parcheta za dobrą walkę, a Jackiewicz za sms. – Odbieram go bardzo pozytywnie. Nie musimy się lubić, poszliśmy tam wykonać swoją robotę – ocenia szczecinianin.

Kiedy wykona kolejną? Na 2015 rok KSW nie przewidywała Parchety w rozpisce. Mając kontrakt na wyłączność, uzyskał zgodę na występ podczas Areny Berserkerów.

Podczas naszej rozmowy dało się usłyszeć patriotyczne wartości. By nie zostać zmuszony do wyjazdu ze Szczecina, założył klub – Nak Muay – w którym zaraża swoją pasją. Pewnego razu idąc ulicą w Tajlandii zaczepiła go miejscowa pani, wskazując jego nos i mówiąc – Ooo… Nak Muay! – co w tajskim języku oznacza – wojownik. Rzeczywiście nos Parchety może wskazać na ilość stoczonych walk, a sądząc po jego kształcie, o zaciętości tych pojedynków.

Co z jego następcami? – Dzieciaki są coraz mniej sprawne. Chcieliby, ale są leniwe. Jak widzą, że trzeba wykonać ciężką pracę, która w dodatku boli, to rezygnują – stwierdza.

Oburza się na rodziców, którzy podsyłają mu swoje pociechy, mając złe intencje.

– Kiedyś ludzie zapisywali się na sporty walki, po to by podnosić umiejętności i startować w zawodach. Teraz wielu moich znajomych mówi – zapiszę do ciebie moje dziecko, żeby coś potrafiło, umiało się obronić, albo jest gnębione w szkole. – Ale co potrafiło? – pytam. Nie można robić maszyn do zabijania. To jest sport, który ma kształtować charakter człowieka – przekonuje. Od rozwiązywania problemów są rodzice, nauczyciele czy nawet policja – irytuje się. – Często dochodzi do sytuacji, kiedy przychodzi rodzic i mówi, że chce zapisać dziecko na KSW – dodaje.

Parcheta denerwuje się tym, w jaki sposób jego ukochana dyscyplina jest marginalizowana.

– Kiedy został mistrzem świata, znajomy w jego imieniu napisał do jednej z redakcji, by ta wspomniała o ogromnym sukcesie Polaka. W odpowiedzi usłyszał – Wiesz, to fajnie, że został mistrzem świata, ale ciekawszym newsem będzie, jak ten mistrz świata pobije np. staruszkę.

Kiedy jedna z lokalnych gazet organizowała plebiscyt na najpopularniejszego sportowca, do ostatniego dnia zajmował drugie miejsce (za Michałem Materlą), ze sporą przewagą nad niższą lokatą. Podczas ogłoszenia wyników okazało się, że jednak zajął trzecie miejsce.

– Nie obraź się, ale gdyby dwa pierwsze miejsca zajął Materla i Parcheta, wszyscy pomyśleliby, że wyniki zostały ustawione. Dlatego redakcja postanowiła trochę pomieszać – usłyszał.

Marcin Parcheta, to niedoceniana postać sportów walki. Skromny i szczery człowiek, który nie dał się wciągnąć w ryzykowną młodość. Mając jednego rodzica mniej, wyniósł z domu więcej niż leniwe i rozpieszczone dzieci z pełnych rodzin. Mając 37 lat walczy nie tylko o siebie ale i rozgłos swojej ukochanej dyscypliny. Niestety palmy popularności nie padają tak, jakby sobie tego życzył i pewnie minie wiele kopnięć, zanim to się zmieni. Miejmy nadzieję, że jeszcze nie raz pojawi się na gali KSW, bo jakby tak policzyć, to naszych mistrzów świata różnych dyscyplin sportowych w formule MMA za wielu nie oglądaliśmy.

Trenuje w niewielkiej salce, bo im ciaśniej, tym lepszy klimat. Nie poddaje się. Wciąż walczy dla siebie, własnego charakteru i dobra muay thai. Mimo 37-lat ma do tego niegasnący zapał. Przed nim jeszcze kilka lat dokładania cegiełek do historii sportów walki.

Idealnie pasuje do niego powiedzenie: – Nie musisz być wielki by zacząć, lecz musisz zacząć, by stać się wielki. Po debiucie w KSW zyskał cztery szwy, zawodowe zwycięstwo i rękawice na pamiątkę. A czy kibice w Polsce zaczną odbierać Parchetę, jako pamiątkę po historycznych triumfach w sportach walki?

Marcin Parcheta

Urodzony 9 sierpnia 1978 roku w Szczecinie. Założyciel i trener Nak Muay. Trzykrotny mistrz świata muay thai (2008, 2011, 2013), zawodowy mistrz świata w K-1 (2011), w tym 12 razy na podium światowych imprez. Ma za sobą debiut w formule MMA, pokonując Rafała Jackiewicza.

Tomasz Chmura
Sztuki walki od 2004 roku. Pierwsza gala MMA - 2007. Instruktor Sportu, czarny pas w nunchaku jutsu. Pasy w Kenpo Jiu Jitsu i Sandzie.

13 KOMENTARZE

  1. Tomek wielkie dzieki za interesujacy i nie mniej poruszajacy artykul. Strasznie zaluje, ze takie akcenty nawet w takim miejscu jak to, przechodza praktycznie bez echa. Zadales na koncu pytanie na ktore ja, nie znajdujac na nie odpowiedzi, odpowiem innym. W calej, mimo wszystko dosc bogatej, historii polskiego boksu mielismy zaledwie jednego amatorskiego mistrza swiata. Ciekaw jestem ilu czytelnikow jest w stanie, bez pomocy usluznego iternetu, wymienic jego nazwisko ? Mam nadzieje, ze jutrzejszy ME Areny Berserkerow i kolejne walki na KSW pozwola Marcinowi wyryc sie w pamieci jak najliczniejszej rzeszy fanow sportow walki.

  2. Przeczytałem cały wywiad i trochę mi smutno. Niech KSW zrobi mu odpowiedni fejm. Potrafią. #NakMuay

  3. Cloud

    – Nie obraź się, ale gdyby dwa pierwsze miejsca zajął Materla i Parcheta, wszyscy pomyśleliby, że wyniki zostały ustawione. Dlatego redakcja postanowiła trochę pomieszać – usłyszał.

    Bali się, że ludzie pomyślą o wynikach, że są sfałszowane więc sami podrobili wyniki. Ja pierdolę:facepalm: Jak w tym kraju ma być dobrze skoro nawet takie rzeczy ustawiają?

  4. Dziękuję Panowie za miłe słowa. Warto dbać o pamięć tych, którzy na to zasługują. Marcin powiedział, że przed nim jeszcze kilka lat występów w MMA. Trener Bagiński przyznaje, że od walki z Jackiewiczem wykonał postępy w parterze. Cytując „Bagiego „- „To już jest inny Marcin”

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.