Joanna Jędrzejczyk

Cztery lata temu (19 maja 2012 r.) podczas gali  MMA Fight Night Diva SPA, Joanna Jędrzejczyk zadebiutowała w zawodowym MMA. Po dwurundowej walce z Sylwią Juśkiewicz sędziowie orzekli zwycięstwo przyszłej mistrzyni UFC.

Korzystając z okazji porozmawialiśmy z Joanną Jędrzejczyk o tym jak wspomina swoje początki w MMA.

Cztery lata temu zadebiutowałaś w zawodowym MMA walką z Sylwią Juśkiewicz. Jak wspominasz dziś tę pierwszą zawodową walkę?

Boże, to już cztery lata (śmiech). Bardzo miło to wspominam. Pamiętam, że gdy podejmowałam decyzję o tej tranzycji z muay thai do MMA, to była dla mnie wielka niewiadoma. Wiedziałam jednak, że, mówiąc kolokwialnie, jest to kolejne pole do popisu, do tego żeby być ponownie najlepszą. Przez wiele lat walczyła w muay thai na najwyższym poziomie i wiedziałam, że MMA się bardzo mocno rozwija. Głównym powodem przejścia do MMA, było to, że wiedziałam, iż MMA jest bardziej medialne, że nabiera rozpędu i że tutaj mogę zrobić karierę i oczywiście zarobić pieniądze. Wiadomo przecież jak to jest w sporcie, często jest to po prostu ciągła inwestycja w siebie i nic poza tym.

Zanim jednak trafiłaś na zawodowy ring toczyłaś też walki amatorskie. Kilka miesięcy przed debiutem zawalczyłaś na zawodach amatorskich i pokonałaś Karolinę Kowalkiewicz.

Pamiętam, że wtedy był już ogłoszony turniej czterech kobiet w KSW. Miały walczyć: Paulina Suska, Marta Chojonowska, Paulina Bońkowski i Karolina Kowalkiewicz, która finalnie go wygrała. Więc wtedy już wiedziałam, że Karolina będzie tam walczyła i pojechałam na zawody żeby się sprawdzić . Ja każde takie zawody i mocne walki, w których często byłam underdogiem, traktowałam i traktuję jako naukę. Pojechała złapać doświadczenie i sprawdzić swoje umiejętności. Tak naprawdę w treningu była dopiero od kilku tygodni.

Czy przechodząc do MMA obawiałaś się troszkę tego, że możesz sobie nie poradzić jako zawodniczka typowo stójkowa?

Nie, u mnie nie ma w głowie czegoś takiego jak brak możliwości poradzenia sobie z czymś. Zaszłam tak daleko dzięki temu, że podejmowałam zawsze jakieś ryzyko. W sporcie zawsze ryzyko istnieje. Wielu zawodników obawia się podjąć tego ryzyka związanego z wyjściem do walki z kimś lepszym, gdy ryzyko porażki jest znaczące. Ja za każdym razem podejmując takie wyzwanie mówiłam sobie, że idę po naukę, a zawsze kończyło się zwycięstwem i wielkim zaskoczeniem. Pamiętam, że bardzo byłam ciekawa samego MMA. Byłam ciekawa tego, czy przeciwniczka mnie sprowadzi, czy poradzę sobie w parterze. Ta walka z Sylwią Juśkiewicz odbyła się całkowicie w stójce. Normalnym było to, że jestem zawodniczką stójkową, a parteru dopiero się uczę. Chciałam więc utrzymać to w płaszczyźnie, w której czuję się najlepiej. A że Sylwia nie garnęła się do sprowadzenia, skorzystałam z okazji walki w mojej płaszczyźnie.

Co sobie wtedy pomyślałaś, po tej pierwszej wygranej, albo tych wygranych na ALMMA? Czy czułaś, że MMA to jest to, co dalej chcesz robić?

Mi całe życie chodziło o rywalizację i o rozwój, o bycie najlepszą. Do tej pory w sporcie chodzi mi właśnie o to, o taką sportową, zdrową rywalizację. Oczywiście jest przy tym teraz też bardzo duża otoczka medialna i marketingowa, bo moje walki odbywają się teraz na zupełnie innych galach, ale ostatecznie chodzi zawsze o rywalizację sportową. Kiedyś jak walczyłam nie było mowy o pieniądzach, o zabezpieczeniu swojej przyszłości, a finalnie tak się to skończyło. Tu chodziło cały czas o pasję i rozwój.

Już wtedy sobie ułożyłaś taki plan w głowie na przyszłość, plan dojścia do UFC?

Pomimo, że nie było wtedy w UFC kategorii 57 kg, w której walczyłam, to ja i moi trenerzy wierzyliśmy, że to UFC jest naszym celem. Wierzyliśmy, że to pas UFC jest naszym celem, a nie pas, którejś z europejskich organizacji. Początek był jednak taki, że po kilku walkach byłam bardzo bliska podpisania kontraktu z KSW. Gdy Karolina Kowalkiewicz zdobyła pas mistrzowski, coraz częściej mówiło się o naszym starciu, a ja chciałam udowodnić i pokazać, kto jest najlepszy. Zawsze miałam ambicje, aby udowodnić wszystkim, że jestem najlepsza na świecie. Finalnie jednak nie podpisałam kontraktu z KSW. Po drodze na stole pojawił się również kontrakt z FEN-em. Był już na tacy, bardzo blisko, bliżej niż kontrakt z KSW, a skończyło się na tym, że podpisałam umowę z Invictą i nie zawalczyłam tam ani razu. Wtedy jednak rozważaliśmy bardzo mocno kontrakty z polskimi organizacjami, które zapewne w przyszłości zablokowałyby moją drogę do UFC.  Tu zdradzę pewną ciekawostkę, o której dużo osób nie wie. Zanim podpisała kontrakt z UFC, zanim jeszcze zawalczyłam na Cage Warriors, miałem ofertę walki na gali UFC w Kanadzie w Vancouver w wadze 61 kg. Byliśmy bardzo blisko wzięcia tej walki, ale było za mało czasu żeby wyrobić nowy paszport i dostać wizę do Kanady. Także moja kariera mogła się też różnie potoczyć, ale ja zawsze wierzę w to, że Bóg ma na mnie plan i tak miało być. Nawet jeżeli dzieją się jakieś smutne i przykre rzeczy w moim życiu, to wiem, że dzieją się po coś, że jest w tym zawsze coś więcej, że jest w tym jakiś cel. Wcześniej czy później wyjdzie z tego coś dobrego.

Może niedługo kategoria 57 kg, o której wspominałaś będzie uruchomiona w UFC i będziesz mogła rzeczywiście spełnić swoje marzenia o dwóch pasach.

Ja wiem, że tak będzie. Ludzie pewnie mówią, że to są moje wymysły. Ludzie jednak o wielu sprawach nie wiedzą. Nie wiedzą do końca jak od środka wygląda nasza praca i nie wiedzą tego, czego my się dowiadujemy. Jednak jeżeli ktoś nas obdarza zaufaniem, to czasami wie się więcej niż wiedzą to osoby postronne. Rozmawiamy przecież i z włodarzami UFC, i matchmakerami, i z innymi osobami ze środowiska. I ja wiem, że to się stanie – kategoria 57 kg zostanie uruchomiona. Zresztą sprawdzają się moje słowa, bo już niedługo odbędzie się walka Joanne Calderwood z Valerie Letourneau. Wchodzą też nowe reguły jeśli chodzi o zbijanie wagi w UFC. Więc UFC na pewno też wyciągnie rękę w kierunku kobiet i zróżnicuje kategorie wagowe.

Wróćmy na chwilkę do twojego debiutu w MMA. Czy jak zastanawiałaś się nad zmianą dyscypliny, to ktoś cię do tego namawiał, czy sama o tym myślałaś?

Gdy wróciłam z Holandii do Polski, to oczywiste dla mnie było, że będę trenowała w Arrachionie Olsztyn. Znałam już wtedy Pawła Derlacza i Szymona Bońkowskiego. Swoją karierę muay thai zaczęłam jednak w innym klubie, który się rozpadł. Wtedy wyruszyłam w świat. Wyjechała do Tajlandii, potem do Holandii. Przez pierwsze dwa lata podróżowałam z Pawłem Derlaczem i startowałam tylko w muay thai. Chłopaki mnie jednak namawiali i w końcu spróbowałam się w MMA. Pamiętam, że często rozmawiałam wtedy z moim ówczesnym chłopakiem, dziś narzeczonym i on mi mówił, że to jest jednak mega brutalny sport. Poza tym miałam drobne obawy związane z poddaniami, czy też „kalafiorami”, wiedziałam też, że w MMA może mnie czekać więcej kontuzji. Chociaż odpukać, minęły cztery lata i nie miałam żadnej poważniejszej kontuzji, nikt mi nie założył jakiejś dźwigni, która by mogła mnie wkluczyć ze sportu na dłużej.

Nie dajesz sobie założyć takich dźwigni.

No nie (śmiech). Bronie się przed nimi.

Podejrzewałaś, że to wszystko może się tak szybko potoczyć. W cztery lata na sam szczyt UFC?

U mnie w rodzinie nie było sportowca, ja też nie zakładałam, że będę sportowcem, ale widać taka droga była mi pisana. Jest taki fajny filmik z Conorem McGregorem z czasów, gdy on jeszcze był w Cage Warriors. Wygrał pas i powiedział, że niedługo zdobędzie drugi. Pomimo, że był hydraulikiem walczył i powiedział, że będzie kiedyś kimś. Mój szwagier ostatnio mi to przypomniał i powiedział, że ja kiedyś też tak stwierdziłam. Pamiętam to jak dziś, mówiła, że w przyszłości będę kimś. Walczenie w muay thai to była pasja. To było ciągłe wydawania pieniędzy, zarabianie i dalsze wydawania na sport, po to żeby się rozwijać. Ktoś pewnie pomyślałby, że to dziwne, że reprezentujesz swój kraj i musisz za to płacić. Mi jednak zawsze chodziło o pasję. Wtedy jeszcze nie miałam pomysłu na to jak ja to zrobię, jak osiągnę sukces, ale wiedziałam, że muszę to zrobić. A jedynym środkiem do celu jest ciężka praca i wyrzeczenia. Chciałam ciężko trenować, mieć pasję i się realizować, po to, żeby kiedyś do czegoś dojść.  Oczywiście wielu zawodnikom się to nigdy nie udaje. Do tego też trzeba odrobiny szczęścia. Ja miałam to szczęście, bo zauważyło mnie UFC, zauważył mnie Dana i teraz się wybijam.  Gdzieś te moje umiejętności i wszystkie lata ciężkiej pracy zaowocowały. Kiedyś powiedziałam też mojemu szwagrowi, że zobaczy, iż kiedyś będziemy żyć na mega poziomie. Wiedziałam, że to zrobię, osiągnę to i w końcu się udało.

1 KOMENTARZ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.