Od dłuższego czasu zastanawiam się nad tym, czy w krajowym rynku mieszanych sztuk walki nie rośnie aby bańka spekulacyjna (rozumiejąc ten termin bardziej potocznie, a nie stricte ekonomicznie), a przynajmniej czy nie jest on przeinwestowany. Wskazuje na to kilka czynników, które postaram się omówić w niniejszym tekście, a które kolidują z rosnącym zainteresowaniem mierzonym obecnością dyscypliny w mediach i ilością promowanych wydarzeń. Wszak w ubiegłym roku nad Wisłą odbyło się ponad sto gal MMA, co po uśrednieniu daje (sic!) dwa wydarzenia każdego weekendu, tymczasem zawodników sprzedających bilety cały czas  można policzyć na palcach obu rąk.  I dalej. Rekordowa gala Konfrontacji Sztuk Walki na Stadionie Narodowym znajduje się w fazie realizacji, ale to samo KSW wciąż nie jest w stanie przekroczyć bariery czterech wydarzeń w roku. Przykłady takich paradoksów można by mnożyć i kiedy się im dokładniej przyjrzeć, nie sposób nie zadać nieco wyświechtanego już pytania: skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?

Nadchodzące KSW zapowiada się jako rekordowe wydarzenie MMA nie tylko w Polsce czy nawet w Europie. Jeśli plany organizatorów wypalą i uda im się zgromadzić zakładane 65 tys. widzów, KSW Colosseum będzie trzecią największą galą w historii mieszanych sztuk walki, tuż po dwóch największych imprezach japońskiej organizacji PRIDE FC (Shockwave 2002 zgromadziło 71 000 fanów, Final Conflict 2003 – 67 451).  Co z owych założeń pozostanie okaże się, oczywiście, w maju, lecz nie da się ukryć, iż Martin Lewandowski i Maciej Kawulski zawiesili sobie poprzeczkę bardzo wysoko, bo nawet największej obecnie organizacji świata – UFC, nigdy nie udało się przyciągnąć na halę sześćdziesięciu tysięcy widzów (rekordowe UFC 193 w australijskim Melbourne zgromadziło 56 214 fanów). Zresztą to, czy KSW uda się sprzedać sześćdziesiąt tysięcy biletów czy nie, jest kwestią drugorzędną. Istotne jest, iż krajowa organizacja przekracza kolejną barierę i przekroczy ją niezależnie od tego, czy ostateczna sprzedaż wyniesie sześćdziesiąt, pięćdziesiąt czy może czterdzieści bądź nawet trzydzieści tysięcy biletów. Nie mam co do tego wątpliwości. Tym co mnie zastanawia jest natomiast realna sytuacja Konfrontacji Sztuk Walki, która – mimo iż raz za razem sprzedaje się wyśmienicie – od lat boryka się z tymi samymi trudnościami. Powiedzmy sobie zresztą szczerze: “raz za razem” użyte we wcześniejszym zdaniu w praktyce oznacza – cztery razy do roku. Ni mniej ni więcej.

Nie trzeba zgadywać, czym taka ilość wydarzeń jest spowodowana, bo organizatorzy sami wielokrotnie tłumaczyli ów stan rzeczy “chłonnością rynku”, jego “nasyceniem” i odpowiednim dostosowaniem podaży. Oznacza to, że Kawulski z Lewandowskim szacują, iż cztery duże gale KSW w roku to maksimum, jakie mogą sprzedać w naszym kraju zakładając podobny poziom widowiska, cen biletów i telewizyjnej transmisji. Trudno o bardziej wiarygodne oceny kondycji rynku niż te pochodzące od największego gracza, który ma przecież żywotny interes w  produkcji kolejnych wydarzeń. Widocznie wedle oceny włodarzy cztery duże gale KSW w roku zapewniają rynkową równowagę, a ujawnione niedawno plany na kolejne miesiące zdają się tę tezę potwierdzać. Kawulski z Lewandowskim zamierzają bowiem “eksperymentować” z produktem typowo telewizyjnym –  małą, ekskluzywną galą studyjną. Od dawna przebąkują również – na ile owe przebąkiwania są wiarygodne to zupełnie inna kwestia – o dalszej ekspansji zagranicznej. Widać więc jak na dłoni, że szefowie “Konfrontacji” szukają innych dróg rozwoju. Jest to, rzecz jasna, całkowicie naturalne i pożądane, znamienne jest natomiast, że wspomniane drogi rozwoju widzą poza Polską.

W świecie finansów funkcjonuje teoria mówiąca o tym, że istnieje korelacja pomiędzy wznoszeniem kolejnych rekordowo wysokich budynków a nadchodzącym kryzysem (co miałoby być spowodowane błędnymi inwestycjami wynikłymi z ekspansji kredytu, łatwo dostępnego w szczytowej fazie prosperity) i tak sobie nieśmiało deliberuję, czy KSW na “PGE Narodowym” nie będzie takim właśnie wieżowcem zwiastującym załamanie branży. I nie mówię tutaj, paradoksalnie, o potencjalnych problemach Konfrontacji Sztuk Walki, bo jest to marka na tyle mocna, że bez większych problemów przetrwa gorszą koniunkturę. Ta odbije się głównie na mniejszych podmiotach, które nie mają odpowiedniego zabezpieczenia. Zresztą nawet obecnie, przy tej – pozornie? – dobrej sytuacji branży wiele mniejszych organizacji funkcjonuje na granicy opłacalności. Co będzie, kiedy rynek mieszanych sztuk walki straci impet… kiedy wycofa się z niego część sponsorów? Skoro już teraz w wielu przypadkach trudno pozyskać finansowanie dla kolejnych imprez, to nawet drobne wahnięcia mogą skończyć się bankructwami. Tych zresztą w krajowym MMA mieliśmy całkiem sporo, a mimo to kolejni promotorzy próbują swoich sił w tym specyficznym  showbiznesie – i napotykają na problemy.

Główny zarysowałem już wcześniej. Są nim trudności ze znalezieniem finansowania, a więc sponsorów. Firm z dużym kapitałem, które są zainteresowane MMA można szukać ze świecą, bo te jeśli już inwestują w sport, wybierają dyscypliny o bardziej ugruntowanej pozycji. Swoją droga to także rzuca pewne światło na faktyczną sytuację wszechstylowej walki wręcz. Drugim problemem lokalnych promocji jest sprzedaż biletów, a więc główne źródło dochodów. Zachęcenie kibiców do wybrania produktu spośród kilku a często kilkunastu innych wydarzeń kulturalno-rozrywkowych dostępnych w regionie nie jest zadaniem prostym, zwłaszcza jeśli nie posiada się odpowiednio znanego nazwiska na karcie walk. Fighterzy z lokalnych klubów nie zawsze są gwarantem wyprzedania hali a sportowców zdolnych udźwignąć ciężar promocji (nawet) średniej wielkości gali cały czas jest w naszym kraju stosunkowo niewielu. Kolejną trudnością z którą muszą się mierzyć promotorzy są rosnące koszty organizacyjne –  głównie mam tu na myśli rosnące koszty fightcardów. Wpływają na to dwie rzeczy: popyt na fighterów, bo skoro w Polsce odbywa się coraz więcej gal, to zawodnicy – zwłaszcza ci z wyrobionym nazwiskiem – mogą w nich przebierać jak w ulęgałkach, żądając wyższych wynagrodzeń. Jest to zresztą całkowicie racjonalne. Drugą przyczyną rosnących cen kart walk są zobowiązania kontaktowe, które w wielu przypadkach gwarantują zawodnikom wzrost wynagrodzeń wraz z kolejnymi występami w danej organizacji.

Rosnące koszty w połączeniu z trudnościami w pozyskaniu sponsorów powodują problemy z dopięciem budżetu… i są zarazem pokusą do (chciałbym napisać: do pójścia na skróty, ale miałoby to niepotrzebne, pejoratywne nacechowanie) sięgnięcia po “sprawdzone” wzorce – do umieszczenia w walce wieczoru jakiejś znanej persony, nie mającej z mieszanymi sztukami walki niczego wspólnego. Do pozyskania “freaka” – mówiąc prościej. Tu dochodzimy do następnej sprawy ukazującej problemy lokalnego rynku, w którym rosnące zainteresowanie walkami Pudzianowskiego i Chalidowa zostało przez wielu inwestorów pomylone z rosnącym zainteresowaniem MMA. Najlepszym papierkiem lakmusowym ukazującym tenże fakt jest zresztą samo KSW, które prócz wspomnianej dwójki oraz – na nieco mniejsza skalę – Materli i Różalskiego nie wykreowało do tej pory żadnej znaczącej gwiazdy będącej w stanie wyprzedać zwyczajowe dla organizacji hale. Jak dotąd Federacja opierała swoje hitowe gale wyłącznie na wspomnianej czwórce (w różnych kombinacjach) co skłania mnie ku stwierdzeniu, iż tylko wspomniani zawodnicy zapewniają należyte wyniki, a reszta “stajni” nie podnosi sprzedaży ponad to, co Kawulski z Lewandowskim byliby w stanie osiągnąć samą tylko siłą marki. Pójdźmy jednak dalej.

Skoro nawet krajowy potentat musi podpierać się freak-fightami (czego niedawny występ “Popka” był unaocznieniem), to nie ma się czemu dziwić, że także mniejsi gracze próbują tej drogi. Organizatorzy mocnej, lokalnej promocji – Slugfest, otwarcie piszą, że zakontraktowanie Artura „Walusia” Walczaka ma być dla nich pomocą w popularyzacji i sposobem na zbilansowanie rosnących kosztów. Eksperymentowanie z Szymonem Kołeckim w FEN również nie odbiega od omawianego schematu i wynika z oczywistego faktu: na samo MMA, twierdzę, nie ma w Polsce popytu. Nie przy obecnym poziomie inwestycji, gdzie na dyscyplinie zarobić próbuje kilkadziesiąt organizacji, kilkuset zawodników, kilkanaście wyspecjalizowanych sklepów z odzieżą i sprzętem, kilkunastu menedżerów, kolejne naście branżowych portali i wiele, wiele innych, okolicznościowych wydarzeń. Tymczasem masowy widz – a tylko ten zapewnia odpowiednią stopę zwrotu – nie jest zainteresowany mieszanymi sztukami walki. Masowego widza interesuje “naparzanka” znanych mu z telewizji bądź internetu osób, na takiej samej zasadzie jak interesuje go, jak wspomniane persony tańczą, śpiewają czy jeżdżą na łyżwach. Telewizyjne MMA można by zatem spokojnie nazwać: “jak oni się biją” i nie byłoby w tym stwierdzeniu wiele przesady. I, dla jasności, nie twierdzę wcale, że jest to coś złego, a już tym bardziej nie zamierzam wygłaszać tromtadracji potępiających ów stan rzeczy. Po prostu zauważam, iż zastana rzeczywistość rozmija się z wieloma wyobrażeniami na jej temat.

Mam bowiem wrażenie, że cała branża od kilku lat żyje marzeniem – wizją połączenia pracy i pasji… tymczasem na jej zrealizowanie zwyczajnie nie ma środków.  Nie ma klientów. Efekt jest taki, że gracze działający na rynku chwytają każdą okazję do monetaryzacji oferowanego contentu, co z jednej strony daje im tak potrzebne chwile wytchnienia w pogoni za stabilizacją, z drugiej jednak znacząco wykoślawia całą dyscyplinę. Możemy zaobserwować to na każdym szczeblu drabiny – organizacje promują celebrytów przez co samo MMA sprowadzane jest do miana areny dla podstarzałych gwiazd bądź emerytowanych mistrzów innych dyscyplin, a zawodnicy w pogoni za followersami bezmyślnie małpują McGregora sprawiając, że – skądinąd wielokrotnie ciekawy – trash-talk przed walkami staje się wręcz pokraczny. Media skupione na klikalności zmieniają proporcje newsów na te, które przyciągają zainteresowanie (i nie mam tu na myśli postępującej tabloidyzacji, która jest zjawiskiem szerszym i dotyczy całości mediów), a sklepy coraz częściej targetują sprzedaż na zagranicznego klienta. Lecz czy można mieć im to za złe? Czy można mieć za złe zawodnikom, iż próbują się wyróżnić spośród setek innych, umięśnionych fighterów będących dla przeciętnego kibica nie do odróżnienia? Czy można mieć za złe portalom – branżowym i nie tylko – to, że oferują taki zestaw wiadomości, który najbardziej interesuje czytelników? I w końcu czy można mieć za złe organizatorom, że przygotowują rozpiski w taki sposób, aby zaciekawiły jak największą rzeszę klientów? Pozostawiam to pytanie otwartym.

Kończąc ów przydługi tekst pragnę zaznaczyć, że nie stawiam się w roli proroka zwiastującego katastrofę. W zasadzie trudno byłoby to robić w oparciu o te kilka spostrzeżeń i luźnych przemyśleń. Zresztą nawet operując stosunkowo dokładnymi danymi nie sposób przewidzieć przyszłości i tego, czy naszym oczom nie ukaże się przypadkiem jakiś czarny łabędź – nawiązując do publikacji Nassima Taleba. Chcę natomiast niniejszym artykułem zwrócić uwagę na ewidentny moim zdaniem rozdźwięk pomiędzy wizerunkiem polskiego MMA, które jest większe i większe, a stanem faktycznym, w którym owa wielkość i popularność nie ma pokrycia w faktycznym – wyrażonym chęcią wydania pieniędzy – popycie.

Jakub Bijan
FREESTYLE || GRECO

8 KOMENTARZE

  1. Nicy try, ale pamiętaj, że drugi raz nie dostaniesz nagrody za "artykuł roku" pisząc na ten sam temat :deniro:

  2. Niech ten cyrk pada. Pudzian i jakis brudnopis twarzami polskiego mma. Nie wstyd wam, prezesiki? U konkurencji nie lepiej. Burneiki i inne patologie – zaorac i zapomniec.Modlmy sie o jaka konkretna i rzetelna agencje antydopingowa to moze freaki odpuszcza sobie zabawe w mma.

  3. Czy polskie MMA jest przeinwestowane? Nie ma to jak zaczynać wywód od retorycznego pytania 🙂

  4. Bardzo dobry tekst. Jak zawsze od Jakuba.Trudne słowo na dziś ;)Tromtadracja1. krzykliwe, efekciarskie przedstawianie jakichś poglądów lub wzniosłych haseł pozbawionych treści2. osoby, środowiska, które w ten sposób głoszą jakieś poglądy lub hasła

  5. "Modlmy sie o jaka konkretna i rzetelna agencje antydopingowa to moze freaki odpuszcza sobie zabawe w mma".Obawiam się, że w równym stopniu uderzyłoby w tzw. polską czołówkę MMA. Tą, która walczy w kraju.

  6. Świetny artykuł. Więcej pomagajmy, mniej hejtujmy – taki mały wniosek się nasuwa po przeczytaniu tego

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.