Wszystko wskazuje na to, że sportowa przygoda bezsprzecznego weterana, a niegdyś czołowego zawodnika kategorii lekkiej UFC właśnie dobiegła końca.
Al Iaquinta na początku listopada wrócił do startów po ponad dwóch latach przerwy i został znokautowany przez Bobby’ego Greena, doznając trzeciej porażki z rzędu. Tym samym jego kariera znalazła się na rozdrożu, a nie da się ukryć, że szczytową dyspozycję z pewnością ma za sobą.
Doświadczony “Raging” w pełni zdaje sobie z tego sprawę. Odnosząc się ostatnio w swoim podcaście do przegranej na wydarzeniu z numerem 268, dał do zrozumienia, że prawdopodobnie nie wejdzie już nigdy do oktagonu.
Myślę, że to koniec. To czas, by odejść. Chciałbym zakończyć karierę po wygranej, ale to nie jest tego warte. Patrząc na walkę Michaela Chandlera i Justina Gaethje, którzy tak się napie*dalali, uświadamiasz sobie, że to po prostu nie jest tego warte.
Szczerze mówiąc, to była pierwsza walka w karierze, w której się poddałem. Nie straciłem przytomności, odwróciłem i zasłoniłem się – wiedziałem, co robię. Chciałem zwyczajnie, aby to się skończyło. Wiedziałem, że mocno mnie trafił i może być trudno. Obóz przygotowawczy też przebiegł średnio. Zawodnicy naprawdę ciężko trenują dwa, trzy razy dziennie, a moje ciało już się buntuje.
Brak większej determinacji oraz liczne problemy zdrowotne mogą dodatkowo zaważyć na ostatecznej decyzji Amerykanina. Jeśli faktycznie przejdzie na emeryturę, to będzie mógł pochwalić się naprawdę bogatym bilansem w formule MMA. Z największą organizacją na świecie związał się w 2013 roku po programie The Ultimate Fighter, którego był uczestnikiem. Ma na swoim koncie wiele świetnych batalii oraz cennych zwycięstw. Wyższość 34–latka musieli uznawać między innymi Kevin Lee (dwukrotnie) czy Jorge Masvidal. Warto zaznaczyć, że mierzył się z fenomenalnym Khabibem Nurmagomedovem. Biorąc tę walkę w zastępstwie na kilkadziesiąt godzin przed galą, postawił na pełnym dystansie twarde warunki Rosjaninowi.