Zapraszam do zapoznania się z kolejną częścią serii artykułów na MMARocks pod tytułem „Historyczny szlak MMA”. W każdym z wpisów opisuję najważniejsze etapy w historii naszego ukochanego sportu. Od samych początków, przez erę UFC i Pride, aż do czasów teraźniejszych. W dzisiejszej publikacji przedstawię brutalny reżim treningowy Kena Shamrocka oraz historię słynnego klubu „Lion’s Den”.

Wszystkie artykuły z serii można znaleźć TUTAJ.

Ken Shamrock

Jeśli chciałeś zaistnieć w MMA w latach 90. to Ken Shamrock był osobą do której musiałeś się udać. To on otwierał drzwi do zawodowej kariery, a treningi z nim były przepustką do wielkich sukcesów dla młodszych adeptów tego nowego sportu. Jako amerykański łącznik z Pancrase mógł załatwić ci walkę w Japonii. Jako gwiazda UFC mógł wcisnąć cię na galę PPV tej organizacji. Ken Shamrock przeszedł trudną drogę. Najpierw miał problemy, żeby znaleźć ludzi do wspólnych sparingów, a po czasie do bram jego klubu przychodziła liczna grupa mężczyzn z całego kraju, pragnących zostać mistrzami MMA.

„UFC sprawiło, że submission wrestling stanął na czele w świecie sportów walki. Ludzie wiedzieli, że mieszkam w Lodi w Kalifornii. Odnajdywali mnie i pytali co muszą zrobić aby dołączyć do mojego klubu” – wspomina Ken.

Amerykanin potrzebował jednak sposobu na oddzielenie słabszych i silniejszych jednostek. Nie wszyscy byli warci jego czasu, nie każdy mógł dostąpić zaszczytu dołączenia do słynnego „Lion’s Den”. Tym czego szukał był test. Nie chciał testować ich umiejętności w walce – tego zamierzał nauczyć ich później. Shamrock zamierzał sprawdzić ich serce i duszę, waleczność i wytrzymałość na ból. Aby wyprodukować najlepszych zawodników na świecie, Lion’s Den musiało zadać swoim uczniom naprawdę wiele bólu.

Drugi uczeń Kena, Vernon White, opowiada: „Zacząłem trenować z Kenem w 1993 roku, totalnie mnie wtedy zbił. Byłem w tamtym czasie instruktorem taekwondo i nigdy nie ćwiczyłem zapasów i kickboxingu. Tylko taekwondo i walki na ulicy. Poszedłem do jego klubu i pomyślałem „O, jest dużym kolesiem, pewnie będzie powolny. Pokonam go”. Walczyłem w przeszłości z wieloma facetami większymi ode mnie i wygrywałem z nimi, bo byłem szybszy. Ken tłukł mnie przez pół godziny i wiedziałem, że muszę nauczyć się tego co on ma w głowie. Nie mogłem wyjść bez nauczenia się czegokolwiek. Kazał zrobić mi po 500 pompek, brzuszków, uniesień nóg i przysiadów. Potem musiałem posprzątać całą salę treningową. Następnie wracałem do Kena i z nim sparowałem, a na koniec znów miałem wykonać serie po 500 pompek, brzuszków, uniesień nóg i przysiadów. Dopiero po tym wszystkim mogłem dołączyć do Lion’s Den.”

Inicjacja u Shamrocka została zapożyczona przez niego z Japonii, gdzie sam kształtował się jako fighter. Den było czymś więcej niż klub sportów walki. Dobre szkoły zawsze są czymś więcej niż pozostałe. Lion’s Den było sposobem na życie, a ich członkowie rodziną. Zawodnicy, którzy przeszli okrutny test Kena golili głowy i przeprowadzali się na stałe do Lodi.

„Obóz Marine nie jest fajny ani przyjemny. To dlatego, że przygotowują cię na wojnę. Ja tak samo przygotowuję swoich podopiecznych na wojnę” – tłumaczy Shamrock. Obozy przygotowawcze obejmowały cały zakres życia jego studentów. Musieli przestrzegać ścisłej diety i trenowali przez cały dzień, 5 dni w tygodniu. Dopiero w weekendy mogli sobie pozwolić na odrobinę luzu. Ken wpajał swoim uczniom dyscyplinę fizyczną i mentalną, której potrzebowali do odniesienia sukcesu,

Powstanie Lion’s Den

Kiedy Shamrock zaczął walczyć w Pancrase, to przekonał się, że potrzebuje regularnego treningu. Ciężkiego treningu. Bez niego, japońscy zawodnicy roznieśliby go w pył. Ken trenował w Japonii i wiedział, że kiedy będzie w swoim domu w USA, to Japończycy nie przestaną ćwiczyć i się rozwijać.

„Ken zaczął trenować ludzi przy swoim garażu. Jechałem tam półtorej godziny codziennie, w obie strony. Było ciężko” – wspomina Vernon White. White był drugim podopiecznym Shamrocka, pierwszy do Lion’s Den zawitał Scott Bessac, weteran Pancrase. „Musiałem iść do pracy, po pracy jechać półtorej godziny na trening, a potem kolejne półtorej godziny drogi do domu. Ken jednak ze mnie nie zrezygnował, a ja miałem szczęście, ze przy nim pozostałem”.

Zawodnicy światowej klasy nie mogli powstawać w garażu. Shamrock potrzebował nowego miejsca i wynajął magazyn w szemranej dzielnicy miasta. Nie był to jednak jeden z gymów, jakie znamy dzisiaj. Żadnych luksusów, ba, żadnych podstaw. Nie było nawet pryszniców. Z jednej strony sprzęt do ćwiczeń siłowych, a z drugiej mata i ring bokserski.

Frank Shamrock opowiada: „To było prymitywne miejsce. Mieliśmy zwykłe pomieszczenie z jakimiś matami na ziemi. Było to w starym przemysłowym budynku zaraz za sklepem ze sprzętem audio do samochodów. Spotykaliśmy się tam każdego dnia i trenowaliśmy. Skupialiśmy się przede wszystkim na submission wrestlingu i catch-as-catch-can wrestlingu. Niewiele ćwiczyliśmy stójkę i kondycję, natomiast robiliśmy dużo treningów siłowych z obciążeniem własnego ciała.”.

Treningi u Kena były równie twarde jak betonowa podłoga, na której leżały maty w jego klubie. Shamrock nie wierzył, że można osiągnąć sukces robiąc coś połowicznie i jego zawodnicy zawsze musieli wykorzystać maksimum swoich możliwości. Z perspektywy czasu widać, że wymagał jednak za dużo. „Trenowaliśmy pewnie wtedy zbyt ciężko. Ludzie spoza klubu byli często zszokowani jak widzieli co wyprawia się w Den. Ken był znany ze swojego temperamentu i często wybuchał na swoich uczniów” – przyznaje Jerry Bohlander, członek Lion’s Den i były zawodnik UFC.

„On był jak zwierzę, był szaleńcem” – dopowiada kolejny uczeń Shamrocka, Mikey Burnette. „Jego motto brzmiało „Wygraj, albo zgiń próbując”. Dosłownie. Nigdy wcześniej nie zostałem uduszony do nieprzytomności, a pierwszego dnia treningów u niego odpłynąłem dwukrotnie. Myślałem, że będzie musiał zadzwonić do mojego domu i powiedzieć, że mnie zabił. Radziliśmy sobie dobrze, ale po czasie widać, że to nie mogło działać najlepiej. Ken pchał nas trochę poza granice możliwości, a my byliśmy na to chętni”.

Richard Hanner, współautor pierwszej biografii Kena pod tytułem „Inside The Lion’s Den”, opisał jak wyglądał przeciętny dzień w tym klubie. Shamrock sparował z Vernonem Whitem, obalił go, zaszedł za plecy i zaczął go dusić. White odklepał, poddał się. Shamrock jednak nie miał zamiaru odpuszczać, chciał go udusić do nieprzytomności. Było to całkiem częste zjawisko, kiedy Ken był w gorszym humorze, albo chciał komuś coś udowodnić. Reszta uczniów nic sobie nie robiła z tego naruszenia jakiejkolwiek przyzwoitości. Kiedy White doszedł do siebie to jeszcze nie był koniec. Shamrock kontynuował z nim walkę, a reszta docinała mu, mówiąc: „Vernon, zasnąłeś w pracy”, albo „Słodkich snów Vernon”. Zwykły dzień w Lion’s Den.

„Kiedy ćwiczyliśmy grappling i ktoś założył nam duszenie, to byliśmy duszeni do samego końca. Nie musiałeś nawet tracić swojego czasu na klepanie” – kontynuuje Burnette. „Wiele razy ćwiczyliśmy MMA, a jedyną radą było „Dawaj, wyjdź i pokaż co potrafisz”. Raz walczyłem 15 minut z Bohlanderem (200 funtów), miałem minutę odpoczynku i walczyłem kolejne 15 minut z Petem Williamsem (250 funtów). Sam wtedy ważyłem 170 funtów, takie było MMA”.

Shamrock wspomina: „Nie rozpieszczałem ich i nie niańczyłem. Każdego dnia na treningu zadawałem im ekstremalną ilość bólu. Byli młodzi i musieli wiedzieć na co się piszą. Nie chciałem, żeby wyszli walczyć do ringu, a potem stwierdzili „Nie sądziłem, że to będzie takie ciężkie”. Pokazywałem im jak trudna jest walka od razu na treningu. To była dla nich codzienność. Płaciłem za ich pokoje i wyżywienie, ale przejąłem też kontrolę nad ich życiem. Mówiłem kiedy mają coś zjeść, kiedy muszą trenować, a kiedy mogą pójść i się trochę zabawić. Nie próbowałem być dyktatorem, starałem się tylko przygotować ich na prawdopodobnie najtrudniejszą rzecz jaką będą musieli zrobić w życiu – wejście do ringu z japońskim mistrzem i stoczenie z nim pojedynku na pięści. Kiedy w końcu musieli zawalczyć, pragnąłem aby z łatwością mogli porównać walkę z tym, przez co przeszli na treningach”.

Zawodnicy rozumieli, że Shamrock chciał dla nich jak najlepiej. Wśród niektórych wychowanków Lion’s Den można zauważyć wręcz fanatyczne oddanie w stronę Kena.

„Kiedy widzisz swoich uczniów, którzy mogą robić wszystko lepiej, obijają się, nie słuchają i  powinni trenować ciężej, to się wkurzasz. Teraz to dostrzegam. Już rozumiem dlaczego zawsze denerwowaliśmy Kena. Nie mogę usprawiedliwiać niektórych jego czynów, ale to były jego decyzje na poradzenie sobie z problemem” – tłumaczy White. „Jesteśmy w jego klubie. Musimy się przyzwyczaić do jego zachowania i dojść wspólnie do punktu, w którym nie będzie już się na nas wściekał. Jeśli zostaniesz znokautowany w walce, ale włożysz w nią całe swoje serce, to Ken ci powie „dobra robota”, ale jeśli wyjdziesz do walki na pół gwizdka i zostaniesz znokautowany, to Ken będzie wkurzony. Pamiętam starcia w których zostałem pokonany, bo nie przykładałem się wystarczająco do treningów.  Mój przeciwnik w ringu zamierzał mnie prawie zabić, byle tylko zmusić mnie do poddania się. Zrozumiałe jest zachowanie Kena, ponieważ na świecie byli tacy zawodnicy, którzy chcieli nam naprawdę wyrządzić podobną krzywdę co on na treningach. W ringu jesteś tylko ty, twój rywal i sędzia. Kiedy trenujesz z Kenem, on cię uczy nie jak przetrwać burzę, ale jak jej uniknąć. Jeśli unikniesz burzy w starciu z Kenem, to nikt inny nie wyrządzi ci szkody”.

W wielu aspektach Ken Shamrock zabrnął jednak zbyt daleko. W sporcie, w którym nadal występują weterani debiutujący w MMA w latach 90., na próżno szukać wielu wychowanków Lion’s Den. Shamrock łamał ludzi fizycznie i psychicznie.

Burnette dodaje: „Ken potrafił przyjść do ciebie nad ranem, czasami o 4:30 albo 5:00 i obudzić cię szeptaniem do ucha „Dziś wieczorem cię zabiję”. Raz przychodził tego wieczoru na trening i cię miażdżył, a innym razem nawet na ciebie nie spojrzał. Wchodził do naszych głów, dopóki nie dotarliśmy do punktu, gdzie nie baliśmy się nawet śmierci. Uczyliśmy się, aby się nie bać, ale to niebezpieczna sprawa. Kiedy wracałem do domu, wiedziałem, że nie mógłbym prowadzić treningów w ten sposób. Nigdy nie prowadziłbym klubu tak jak Ken”.

Większość wczesnych gwiazd Pancrase szybko się wypaliła, podobnie jak czołowi zawodnicy Den. Istnieje granica możliwości ludzkiego ciała, jednak Ken Shamrock nie miał żadnych oporów, by ją przekroczyć, a jego uczniowie ślepo za nim podążali.

„Kiedy masz 5 kolesi i każdy chce zdobyć tytuł mistrza świata, a jeden z nich mówi „Zrobię 30 sprintów!”, to kolejny odpowie „Ja zrobię 40!” i tak w kółko” – kontynuuje Burnette. „Nieważne co robiliśmy, trenowaliśmy czy piliśmy, zawsze napędzaliśmy się wzajemnie. Byliśmy młodzi i nie zawsze motywowaliśmy się we właściwy sposób. To nie kończyło się tylko na treningach. Rywalizacja przenosiła się do baru i do każdego aspektu życia. Nie sądzę, że to co robiliśmy było choć w najmniejszym stopniu normalne. Możesz biec sprintem określoną ilość czasu, ale nie jesteś w stanie robić tego non stop. Niektórzy z nas, po tym jak zakończyli sprint, nigdy nie nauczyli się truchtać. To trudne”.

„On jest inspiracją. Potrafił pchnąć tych facetów poza ich własne granice” – wspomina Bob Shamrock, który adoptował Kena. „Jest jak kapitan drużyny futbolowej albo dowódca w wojsku, ponieważ sprawia, że ludzie robią rzeczy, których zwykle nie potrafią wykonać. Wielu ludzi, którzy nie znają Kena, myślą, że on jest jakimś tępym walczakiem, ale tak nie jest. Albo go kochasz albo nienawidzisz. Nie ma nic pomiędzy, on jest dla nich inspiracją. Nigdy jednak nie każe innym zrobić więcej, niż robi on sam. To jest jedna z rzeczy, która sprawia, że jest wielki. Robi dokładnie tyle, ile sam wymaga.

Wielu zawodników dołączyło do Lion’s Den, ponieważ chciało dołączyć do Kena, albo przynajmniej znaleźć się w UFC. „Nigdy wcześniej nie spotkałem Kena. Tak naprawdę byłem fanem Royce’a Gracie” – opowiada Burnette. „Jednak Gracie trenowali tylko jiu-jitsu. Nie szykowali ludzi do walki. Ken uczył MMA. Przyleciałem do niego w piątek, a test sprawdzający odbywał się w niedzielę. Myślałem, że pójdę tam i pokażę wszystkim z czego jestem zrobiony. Okazało się, że idziesz tam i dostajesz nagłego przebudzenia, że jest inaczej”.

Niektórych sam Ken Shamrock odnalazł na kartach wstępnych gal UFC, np. Guya Mezgera lub Jasona DeLucię. W przeciwieństwie do innych jego uczniów, którzy dopiero stawiali pierwsze kroki w świecie sportów walki, Mezger był już doświadczonym fighterem. Mezger uchodził za czołowego kickboxera jeszcze w czasach, gdy UFC opierało się na pojedynkach styl kontra styl. UFC potrzebowało kogoś do walki z kanadyjskim reprezentantem jiu-jitsu Jasonem Fairnem i zadzwonili właśnie po Mezgera.

Guy Mezger

W odróżnieniu od innych stójkowiczów walczących w UFC, Mezger był od razu gotowy na przejście do MMA. Oprócz sukcesów w kickboxingu, był również mistrzem amerykańskiego stanu Texas w zapasach i w judo. Te tytuły nie miały jednak żadnego znaczenia dla Jima Browna, który szydził z długich włosów i zadbanego wyglądu zarówno Mezgera jak i Fairna. Obaj zawodnicy doszli między sobą do porozumienia, że nie będą ciągnąć się za włosy w trakcie walki.

„Zawsze bawi mnie to jak ludzie komentują naszą ugodę o nieciągnięciu za włosy. Tylko panienki szarpią za włosy, to jest cios poniżej pasa” – tłumaczy Mezger. „Ja i Jason mieliśmy długie włosy, więc podszedłem do niego i powiedziałem: „Hej, możemy obaj się zgolić albo zawrzeć dżentelmeńską umowę o czystej walce”. Jason Fairn dostawał ode mnie manto cały czas, ale ani razu nie pociągnął mnie za włosy, więc przynajmniej jest człowiekiem honoru”.

Po walce Shamrock zaprosił Mezgera do Lion’s Den na test sprawdzający. Guy posiadał odpowiednie umiejętności i wygląd, by zaistnieć w MMA, więc Ken z miejsca się nim zainteresował. Doświadczenie Shamrocka z pro wrestlingu sprawiło, że był w stanie odróżniać zawodników, którzy kryją w sobie potencjał marketingowy. Nie zabierał paskudnie brzydkich albo nudnych zawodników na walki do Japonii. Tylko ci przystojniejsi mieli prawo zaistnieć. Mezger szybko został uznany za najbardziej pożądanego kawalera z Dallas, a inni członkowie Den zarabiali na życie swoim wyglądem, zanim jeszcze zaczęli zarabiać swoimi pięściami.

„Byłym stipteaserem i barmanem przez 4, może 5 lat. Ken również tańczył. To był sekret do tej pory” – twierdzi Vernon White. „To była fajna praca, już wiem dlaczego kobiety to lubią. Ludzie dookoła krzyczą twoje imię, moim pseudonimem był „Tiger” (tygyrys). Dziewczyny zawsze krzyczały w moją stroną „Tygrysku, chodź tu Tygrysie””.

Kiedy Mezger przeszedł rekrutację i został oficjalnie członkiem Lion’s Den, to nie przeniósł się do Lodi i nie zamieszkał w domu z innymi zawodnikami. Zbyt dobrze ustawił się wcześniej w Dallas, gdzie posiadał nawet swój własny klub. Podróżował jednak regularnie na treningi do Kalifornii, zwłaszcza przed zbliżającymi się walkami. Treningi w Lion’s Den były dla niego bezcenne.

„To była całkiem przydatna wymiana informacji między nami. Kiedy zobaczyłem, że moi przeciwnicy w Pancrase nie potrafią mnie obalić, to stałem się wielkim fanem walki w stójce. Zawsze stawiałem na blokowanie sprowadzeń i używanie uderzeń. Przez długi czas nikt z Lion’s Den nie zgadzał się z moją taktyką. Kiedy jednak zacząłem odnosić coraz większe sukcesy, a innym szło tak sobie, to powoli zmieniali swoje zdanie” – opowiada Guy Mezger. „Musiałem nauczyć się poddań i trenowałem z nimi catch wrestling. W tamtym czasie było to dla mnie coś kompletnie nowego. Zawodnicy obecnie nie muszą przechodzić przez to samo co my. Byłem zapaśnikiem, karateką, potem judoką i kickboxerem. Nauczyłem się całego wachlarza umiejętności, których tak naprawdę nie potrzebowałem. Dzisiaj bierzemy trochę z tego stylu, trochę z tamtego stylu i stajemy się zawodnikami MMA”.

Mezger został natychmiastowo pchnięty na głęboką wodę. Jego drugim przeciwnikiem w Pancrase był Masakatsu Funaki, który lubił testować nowych gości w tym sporcie. Mezger w tamtym czasie bardziej kierował się brawurą niż jakąkolwiek rozwagą.

„Nie boję się walczyć. Nie jest to żadna odwaga, po prostu wiem, że to tylko sport. Jeśli nie wydarzy się nic naprawdę tragicznego, wyjdę z tego bez szwanku. Funaki nie był żadnym niszczycielem, znany był głównie ze swoich poddań. Stwierdziłem, że dam radę pokonać go w stójce i wiedziałem, że jestem lepszym zapaśnikiem, więc może uda się go utrzymać na dystans i znokautować” – opowiada Mezger. Radziłem sobie całkiem nieźle, ale Funaki był naprawdę przebiegły. Złamał mi nogę w tym pojedynku. Zapiął Achilles lock, ale nie połamał mi kostki, tylko zafundował złamanie piszczela długie na blisko 8 centymetrów. Poczułem nacisk w nodze i pomyślałem „Cholera, zaraz się złamie”. Tak właśnie się stało. To nie była najmądrzejsza decyzja z mojej strony, żeby pozwolić mu połamać mi nogę”.

Jak większość zawodnicy Lion’s Den, Mezger miał walczyć o chwałę pod banderą Pancrase. Jednocześnie Shamrock tworzył armię fighterów, którzy mieli podbić UFC po drugiej stronie świata.

Sukces rodzi sukces

Shamrock oprócz nauczania swoich podopiecznych, wykorzystywał ich również do swoich celów, czyli przygotowania do własnych walk, dzięki którym mógł opłacić wszystkie rachunki. Ken był wściekły, że to Royce Gracie zwyciężył w pierwszym turnieju UFC. Kiedy myślał, że potrafi już wszystko, okazało się, że znów musi wróć do nauki podstaw. Tym razem przy pomocy ekipy Lion’s Den.

„Kiedy wróciłem do Lion’s Den, od razu tego samego dnia ubrałem swoich sparingpartnerów w gi i zaczęliśmy uczyć się wszystkiego o walce w tym uniformie. Myśleliśmy jak inni mogą wykorzystać gi przeciwko mnie, a także jak można użyć gi przeciwko osobie, która je nosi” – opowiada Shamrock. Shamrock z całych sił nienawidził jiu-jiutsu i całej rodziny Gracie. Był piekielnie zdeterminowany, żeby udowodnić, że to on jest lepszy, a całe jiu-jitsu to jedna wielka farsa.

„To była walka my kontra reszta świata. Ken chciał, żeby tak to wyglądało i nie było to trudne” – wspomina Burnette. „Byliśmy jednak naiwni. Myśleliśmy, że jiu-jitsu jest głupie, ale je trenowaliśmy. Po prostu tak tego nie nazywaliśmy. Submission wrestling, jiu-jitsu. To jest to samo”.

Shamrock był w ciągłym gniewie podczas przygotowań do kolejnej walki z Roycem. Nie był przyzwyczajony do porażek, a swoją złość wylewał na własnych uczniach. Mikey Burnette tłumaczy: „Myślę, że Ken czasami krzywdził ludzi z premedytacją. Ciężko powiedzieć, on był naprawdę poje*any. Ken nigdy nie skupiał się na nauczeniu cię technik. Po prostu krzyczał do ciebie „Chodź tutaj, zaraz ci wpie*dolę”. To udowadnia, że Frank Shamrock był dużo lepszym technicznie zawodnikiem. Ken Shamrock był tylko duży i silny”.

Shamrock z czasem zyskiwał nie tylko fanów, ale także kolejnych studentów. Sukcesy Lion’s Den i postać Kena Shamrocka kusiły nowe rzesze utalentowanych wojowników. W tej grupie znalazł się czołowy uczeń Kena, Jerry Bohlander. Bohlander był pod wrażeniem dominacji Shamrocka w drugim starciu z Roycem Gracie i zarazem zdziwiony, że klub Shamrocka znajduje się tylko godzinę drogi od jego domu. Bohlander brał lekcje samoobrony u Kena przez kilka miesięcy, zanim został dopuszczony do osławionego testu rekrutacyjnego do Lion’s Den. Po pokonaniu Pete’a Williamsa w wewnętrznym pojedynku, Bohlander został pierwszym z grupy młodych członków Lion’s Den, który dostał szansę zadebiutowania w UFC. Swoją pierwszą walkę w oktagonie stoczył 16 lutego 1996 roku na UFC 8 w Puerto Rico.

Vernon White opowiada: „Rywalizacja była naprawdę zacięta. Zawsze było kilku z nas walczących o jeden pojedynek. Uważałem, że jeśli to ma być moja walka, to ją dostanę. Jeśli to ma być walka kogoś innego, to on ją dostanie. Nie było powodu, żebym żywił urazę do mojego sparingpartnera, ponieważ on dostał walkę, a ja nie. Kiedy byłem już gotowy, Ken mi to mówił. Kiedy jeszcze nie byłem gotów, również dawał mi znać. Dziecinne było wkurzanie się o to, że Ken uznał innego zawodnika za gotowego na wejście do ringu lub klatki. To samolubne. Nie my mieliśmy wybierać, to decyzja Kena, on jest liderem. Jerry był naprawdę agresywny, miał nastawienie „idę, obalam cię, pokonuję cię”. Jeżeli Ken nie widział podobnej motywacji u ciebie, to nie pozwalał ci walczyć. Dziękuję mu za to, ponieważ w innym wypadku mógłbym ucierpieć. Ken robił naprawdę mądrą rzecz, nie chronił mnie, ale wskazywał kiedy jestem tak naprawdę przygotowany”.

Ken był największą gwiazdą UFC, miał pewne prawo do zapychania kart PPV swoimi zawodnikami, ale wcale tak nie robił. Nie wypuszczał ich do klatki jeśli nie byli gotowi. Jerry Bohlander był już gotowy.

„Byłem biednym dzieciakiem i nie miałem nic” – wspomina Bohlander. „Prawie się popłakałem, kiedy Ken poprosił mnie jako pierwszego o reprezentowanie Lion’s Den”. Jerry przekroczył wszelkie oczekiwania w turnieju „Dawida z Goliatem”, którego pomysłodawcą był Campbell McLaren z SEG. Ważący 185 funtów Bohlander w swojej pierwszej walce zmierzył się ze Scottem Ferrozzo, gigantycznym zawodnikiem futbolu amerykańskiego, ważącym 350 funtów. Zadziorny Bohlander poradził sobie z o wiele większym rywalem i poddał Ferrozzo przy użyciu gilotyny. Oktagon ujrzał kolejne zwycięstwo techniki nad siłą i masą. Siła jednak wzięła odwet w kolejnej rundzie turnieju. Przeciwnikiem Bohlandera w półfinale był Gary Goodridge, Kanadyjczyk, który pokonał tysiąc Japończyków z rzędu w zawodach siłowania na rękę. Tych samych rąk użył do zmasakrowania Paula Herrery za pomocą serii brutalnych łokci w pozycji krucyfikca. Goodridge okazał się zbyt dużym wyzwaniem dla Bohlandera, ale ten pomimo porażki pokazał swoje serce do walki. To było wszystko czego Ken oczekiwał od swoich zawodników.

W jaskini lwa

W Japonii, młodzi mężczyźni, którzy chcą poświęcić swoje życie sztukom walki, nazywani są „young boys”. Mieszkają razem w jednym domu i skupiają się tylko na treningach ze swoim mistrzem. Byli uczeni, aby zrobić wszystko dla lidera. Ken Shamrock był jednym z tych chłopców, kształcąc się pod okiem catch wrestlera Karla Gotcha. Shamrock zabrał ze sobą do Kalifornii wiele jego pomysłów, aby utworzyć Lion’s Den.

Shamrock opowiada: „Kiedy wybrałem się do Japonii, byłem pod wrażeniem jak wygląda ich dojo. Mieli zawodników, którzy tam mieszkali, gotowali, trenowali i spali. To był sposób na życie. Podobną rzeczą stało się na początku Lion’s Den. Bardziej czymś w rodzaju rodziny i drogi przez życie niż zwykłym miejscem do treningów. Moi zawodnicy mieszkali w jednym domu, mieli grafik gotowania i sprzątania. Trenowali zazwyczaj 2 razy dziennie, od poniedziałku do piątku. Wstać z łóżka, zjeść, posprzątać, trenować, położyć się do łóżka. To był ich sposób na życie. Nie przychodzili do mnie i nie mówili „Och, nie wiedziałem, że tak to będzie wyglądać”. Doskonale zdawali sobie sprawę z tego jak wygląda mieszkanie w domu fighterów. Musiałeś się dogadać z wieloma różnymi osobowościami. Jeśli byłeś jednym z „young boys” to musiałeś wykonywać ciężkie obowiązki, dopóki nie pojawił się nowy uczeń. Wtedy to on przejmował tę robotę”.

Bycie „young boy” polegało bardziej na zmywaniu naczyń i sprzątaniu sali treningowej, niż na faktycznym trenowaniu. „Young boys” byli na najniższym szczeblu hierarchii i wielu z nich kończyło swoją przygodę ze sportami walki już na tym poziomie.

Burnette tłumaczy: „Mieszkaliśmy w Napa Valley i mieliśmy wtedy ze 30 „young boys”. Zostawali zazwyczaj na miesiąc. Najczęściej wymykali się w nocy, ty się budzisz, a oni zniknęli. Większość chłopaków nie zostawała. Byłem jednym z nich przez półtora roku. Mieli testy sprawdzające co 3-4 miesiące. Cieszę się, że nie muszę przechodzić przez to gówno po raz kolejny. Kiedy do klubu przychodzili nowi zawodnicy, reszta ich torturowała. Decydowali się, żeby odejść, a ja ich błagałem, żeby zostali. Myślę, że chcieli każdego przegonić. Jeśli któryś nie zrezygnował, to znaczy, że był wystarczająco twardy i szalony, żeby zostać dobrym fighterem”.

Wielu ludzi, którzy oglądali pierwsze sezony programu „The Ultimate Fighter” było zszokowanych faktem, że napakowani testosteronem faceci żyją odizolowani w jednym domu, skupiając się wyłącznie na treningach. Nikt z Lion’s Den nie był jednak zaskoczony tą sytuacją. Jeśli ktoś się dziwił, to tylko dlatego, że w programie wszystko było łagodniejsze niż za ich czasów.

„Reality show UFC, pomimo tego, że było dobrym programem, to nie było niczym nowym. Lion’s Den było pierwsze” – twierdzi Frank Shamrock. Frank żył w tym samym domu razem z innymi i pamięta wszystkie szalone rzeczy jakby wydarzyły się wczoraj. „Jerry Bohlander trzymał w swojej szufladzie na skarpetki wielkiego pytona, który pełzał swobodnie po domu. Całkiem fajna sprawa, ale przerażające było jak wyłaniał nagle swój łeb”.

Podobnie jak test w Lion’s Den, mieszkanie w jednym budynku z innymi było kolejną próbą, którą nie każdy potrafił przejść. Jeśli nie byłeś wystarczająco mocny, albo nie mogłeś się porozumieć z innymi to wylatywałeś.

Vernon White opowiada: „Nigdy nie mieszkałem w domu fighterów. Miałem to szczęście, że żyłem z kobietą, która mnie kocha. Z wieloma facetami naraz testosteron po prostu buzuje. Zaczęliśmy kiedyś to, co teraz widzicie w telewizji, ale my nie mieliśmy żadnych kamer. Bez kamer jest jeszcze gorzej. Czasami jedni zakradali się do innych w nocy i dusili ich. Jeżeli byłeś nielubiany, to kazali ci zmywać wszystkie naczynia, sprzątać cały dom i gotować dla każdego. To było okropne. Niektórych traktowano jakby nie należeli do domu, ale jeśli cię polubili to mogłeś zostać”.

„Jeżeli mieszkałeś w domu to była otwarta gra. Wiedziałeś, że czeka cię piekło jeżeli nie udowodnisz swojej wartości” – dodaje Burnette. „Jeśli nie znalazłeś porozumienia z Jerrym Bohlanderem, Petem Williamsem i Frankiem Shamrockiem, to życie nie było dla ciebie łatwe. Duszenie się nawzajem było ciężkie, ale mieliśmy zasadę, że możesz być uduszony maksimum 3 razy w ciągu dnia. Frank raz udusił kogoś rozmawiającego przez telefon, innym razem celowali z repliki pistoletu w chłopaka, który właśnie się obudził. Oczywiście niedługo po tym odszedł z domu”.

Dokuczanie sobie nie odbywało się tylko w domu. Na treningach zawodnicy również mogli być dla siebie nieprzyjemni. Ken wychowywał wojowników, a nie przykładnych obywateli. Według członków Den, to Vernon White był najbardziej wrażliwy i stał się łatwym celem.

„Zawsze dogryzaliśmy Vernonowi, bo robił jakieś głupie rzeczy. Umawiał się z grubą laską albo odwalał inne bzdury, a my mieliśmy z niego ubaw” – opowiada Frank Shamrock. „On zawsze randkował z ulanymi babkami. Mówiliśmy mu: „Vernon, jesteś dobrze zbudowanym i przystojnym kolesiem, o co ci chodzi z tym dużymi kobietami?””.

Żeby być w Lion’s Den musiałeś przetrwać treningi, dom, a także huczne życie nocne. Zawodnicy zaszywali się na kilka tygodni w klubie, szykując się do walki, ale kiedy tylko mieli szansę do wyluzowania się, to zachowywali się jak dzikie zwierzęta.

„6 tygodni treningów bez oglądania świata zewnętrznego, a nagle możemy wyjść do baru? Ku*wa, trzeba było korzystać, dzikie czasy” – wspomina Burnette. „Szliśmy do baru i Ken rozkazał mi zrobić striptease na scenie. Ochroniarze kazali mi zejść, ale nie schodziłem. Reszta cały czas zmuszała mnie do tańca. Była tym nasza ekipa, Maurice Smitch i chyba jeszcze Mark Coleman. Byliśmy porąbani. Raz Frank Shamrock pobił jednego kolesia od Tanka Abbotta. Wychodziliśmy z hotelu i szliśmy do taksówki, a on rzucił we Franka bodajże ogórkiem. Frankie spuścił mu konkretny wpie*dol. Tego samego wieczora rzucaliśmy pełne butelki z piwem za okno hotelu. Nie do pomyślenia”.

To były świetne czasy na zostanie zawodnikiem. MMA rosło w siłę w Stanach Zjednoczonych i w Japonii, a Lion’s Den wyznaczało drogę. „Ciekawe doświadczenie i dużo frajdy. To było jak obóz z kuzynami” – podsumowuje Mezger. „Jedne z moich najlepszych wspomnień pochodzą właśnie z obozów przygotowawczych w Lion’s Den”.

Zawodnicy związali się bardziej ze sobą niż z Kenem Shamrockiem. Bliskie przyjaźnie zostały zawarte, ponieważ członków Lion’s Den łączyło jedno – szalony instruktor, który przekraczał wszelkie granice.

„Ken był ciężki i stworzyło to więź pomiędzy zawodnikami. On sam chyba nie wiedział jak pozwolić innym, żeby się do niego zbliżyć. Ja, Jerry, Pete, Frank czuliśmy się jak rodzina, byliśmy przywiązani do siebie. Nigdy jednak nie czułem tego samego do Kena” – twierdzi Burnette. „Kiedy urodził mi się syn, Ken zrobił rzeczy, których nigdy nie zapomnę, ale i tak nie okazał żadnego ciepła w jego stronę. Nie rozwijał żadnych rodzinnych więzi z nami i nie wiem czy w ogóle by potrafił”.

Koniec Den

Ken był liderem Lion’s Den i nikt temu nie zaprzeczał. Ken był jednak stale zajęty, skupiał się na własnej karierze i nie był najlepszy w tłumaczeniu technik, których sam nauczył się z łatwością.

Frank Shamrock opowiada: „Ken posiadał wiedzę, której nie miał nikt inny na świecie. Miał doświadczenie z zapasów, miał doświadczenie z Pancrase, a w tamtym czasie zawodnicy Pancrase byli najlepsi. To były dla mnie wspaniałe chwile. Wiele osób zapomina, że po 8 miesiącach spędzonych w Lion’s Den zostałem głównym instruktorem. Trenowałem Bohlandera, Mezgera i Telligmana. Uczyłem tych wszystkich gości. Ken był wspaniałym liderem i miał w sobie dużo mocy, ale to ja byłem tym, który rozkładał wszystko na czynniki pierwsze. Nauczyłem się jak uczyć innych. Dlatego po pewnym czasie doszedłem do wniosku, że to co robimy nie jest właściwe. Musieliśmy stać się lepsi, potrzebowaliśmy czegoś nowego. Zacząłem trenować ludzi na różne sposoby, ponieważ wierzyłem, że tak powinno być. Ken dał mi zadanie kierowania szkołą i nauczania pozostałych. Wprowadzałem w życie rzeczy, które uznawałem za słuszne. On jednak tego nie szukał, chciał czegoś innego”.

Kariera Kena w MMA powoli dobiegała końca. Został zwolniony z Pancrase po tym jak nie doszedł do porozumienia ze swoimi wieloletnimi partnerami.

„Ken wpadł w spór z Pancrase. Japończycy byli zaskoczeni, że on woli walczyć więcej w UFC, a nie poświęcić się Pancrase” – tłumaczy Mezger. „Za plecami Kena zawarli umowę z Phyllisem Lee, który miał dostarczać Pancrase nowych zawodników i przestali współpracować z Shamrockiem. Stali się bezczelni i zaczęli zwalniać każdego, kto był w jakiś sposób powiązany z Kenem. Chcieli go ukarać, a tak naprawdę wyrządzili krzywdę wielu utalentowanym fighterom, którzy w niczym nie zawinili. Mnie również chcieli wyrzucić, ale cały czas wygrywałem i stałem się na tyle popularny, że to nie byłby dla nich dobry ruch. Gdybym był mniej rozpoznawalny, to też zostałbym wtedy zwolniony”.

To był ogromny cios dla budżetu Lion’s Den. Nie dość, że hojny kontrakt Kena dobiegł końca, to jeszcze Frank Shamrock i Vernon White zostali wyrzuceni z organizacji. Ken Shamrock przez lata finansował klub z własnej kieszeni i zaczynało brakować pieniędzy.

„Płaciłem za dom, jedzenie i wszystko inne. Kiedy ktoś miał walkę, braliśmy 5-10% z jego wypłaty i opłacaliśmy za to kolejne koszty domu, jedzenia, prądu i tak dalej” – wyjaśnił Ken Shamrock.

Ekipa Kena utraciła przychody z Pancrase, ale i amerykańskie źródło utrzymania również stało się mniej pewne, ponieważ UFC wpadło w tarapaty. Amerykańscy politycy bacznie przyglądali się działaniom UFC i kiedy w końcu rzucili się na organizację, miało to ogromny wpływ nie tylko na Lion’s Den, ale i na cały sport…

1 KOMENTARZ

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.