Mieszane sztuki walki rozwijają się bardzo szybko i nawet jeśli zasadnym jest powątpiewanie w slogan mówiący o “najszybciej rosnącym sporcie świata”, który odnosi się do względów marketingowych, to jednak wzrost poziomu sportowego i profesjonalizacja w dziedzinie treningu są w obrębie dyscypliny niezaprzeczalne – można by wręcz powiedzieć, że są one skokowe. Wystarczy obejrzeć jakąkolwiek walkę sprzed pięciu lat, aby dostrzec zauważalną różnicę w przygotowaniu fighterów zarówno pod względem technicznym (wszechstronność) jak i taktycznym. Przebiegnięcie wzrokiem po pojedynkach sprzed dekady ukaże nam w zasadzie przepaść w tej materii, a pojedynki sprzed lat piętnastu – nie mówiąc o tych sprzed lat dwudziestu – to już prawdziwa prehistoria. Mimo iż postęp i profesjonalizacja to rzeczy pożądane w każdym sporcie, podnoszą one bowiem poziom rywalizujących i umożliwiają im przekraczanie kolejnych barier, wydają się one nie być pozbawionymi pewnego balastu.
Wraz z rozwojem przychodzi bowiem pewna standaryzacja (pod względem zakresu stosowanych technik jak i sposobu przygotowania) a za nią swoista rutyna. Jeszcze kilka lat temu w MMA bardzo często można było dostrzec fighterów o wyraźnie zaakcentowanych słabych i mocnych stronach. Dziś są oni rzadkością i na tle mocno zbilansowanej czołówki wyróżniają się w zasadzie jedynie konwertyci z innych dyscyplin – jak amerykańscy zapaśnicy czy brazylijscy mistrzowie parteru (choć i oni w obcych sobie płaszczyznach są dziś znacznie bardziej kompetentni niż ich odpowiednicy sprzed lat). Z jednej strony obecny stan rzeczy sprawia, że widzowie mogą oglądać lepszych atletów, z drugiej można się pokusić o zadanie pytanie, czy aby samo MMA nie traci przez to pewnego kolorytu. Tu oczywiście wchodzimy w bardzo subiektywną kwestię, bo nie sposób przecież rozstrzygnąć, co jest obiektywnie ciekawsze: czy atrakcyjniejsze są bardziej różnorodne “nawalanki” mniej wykwalifikowanych fighterów sprzed lat, czy może przyjemniejsze dla oka są dzisiejsze “szachy” wszechstronnych sportowców. Można przypuszczać, że jakiejkolwiek byśmy tu nie wysnuli propozycji i tak znajdzie ona swojego amatora, w myśl stwierdzenia: ilu ludzi – tyle opinii. Oczywiście nie zamierzam w niniejszym tekście rozwodzić się nad tym, co kto lubi i co się komu w MMA podoba. Chodzi mi raczej o to, że postępująca profesjonalizacja przynosi wszechstylowej walki wręcz coraz więcej taktyki, planów walk układanych pod konkretnego rywala (co było niemożliwe w erze turniejów) a za tym wszystkim coraz więcej kalkulacji. I mimo iż w mieszanych sztukach walki cały czas tli się ów ogień, ta żądza wyłonienia lepszego wojownika, coraz częściej jest on przygaszany asekuranctwem i kunktatorstwem.
Ileż to bowiem razy mieliśmy okazję oglądać rutyniarzy rzucających oklepane kombinacje: lewy, prawy, niskie kopnięcie – tylko po to, aby zdobyć niewielką przewagę i zaakcentować ją obaleniem w ostatnich sekundach rundy? Naturalnie nie można mieć pretensji do zawodników o to, że walczą tak, aby wygrać w świetle obowiązujących przepisów. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, iż obecne MMA coraz bardziej oddala się od swojego fundamentu – wspomnianej wcześniej żądzy wyłonienia lepszego wojownika, a staje się dyscypliną, w której o zwycięstwie coraz częściej przesądza nie to, kto “dalej skoczy” lecz to, kto zdobędzie lepsze noty za styl i wiatr. Być może analogia do skoków narciarskich nie jest do końca fortunna, lecz odnoszę wrażenie, że wprost proporcjonalnie do ilości pieniędzy zarabianych przez fighterów, ucieka z nich chęć zbicia rywala do nieprzytomności tak powszechna u początków dyscypliny, a zastępowana jest ona planem bezpiecznego “ugrania” dwóch z trzech, bądź trzech z pięciu rund – w zależności od statusu walki.
Na szczęście wśród zawodników “produkowanych” niemal taśmowo, wedle sprawdzonego szablonu, pojawiają się od czasu do czasu “egzemplarze” nietypowe, które każą nam na nowo przedefiniować rządzące sportem prawidła. Takim właśnie niepasującym do schematu fighterem jest Francis N’Gannou – Kameruńczyk, który przebojem wdarł się do czołówki wagi ciężkiej UFC. Jego przykład jest tym jaskrawszy, że w mieszanych sztukach walki zadebiutował w 2013 roku i nie stoją za nim lata doświadczenia czy to w MMA czy w innych dyscyplinach. Po prostu jest wielkim gościem obdarzonym świetną motoryką i piekielnie mocnym ciosem, który technikę bokserską (i MMA) praktykuje zaledwie kilka lat. I to wystarczyło, by dostał się on do największej organizacji świata, by wdarł się do ścisłej czołówki i, jak się dziś okazało, by w pierwszej rundzie znokautował mistrza kilku organizacji oraz zwycięzcę K-1 World GP 2010 (sic!). I to wszystko miało miejsce w dobie pełnej profesjonalizacji, w erze taktyki i kalkulacji.
N’Gannou przypomniał nam więc, że MMA cały czas jest walką, żywiołem, niezależnie od ilości krępujących je regulacji i jakości stosowanych wewnątrz oktagonu strategii. N’Gannou przypomniał nam również, że w walce atrybuty fizyczne (siła, szybkość, dynamika… moc) są równie ważne a często nawet ważniejsze niż wyrafinowana technika i doskonały plan. Być może takie postawienie sprawy nie spodoba się purystom i osobom głoszącym uniwersalną wyższość techniki nad fizycznością, lecz N’Gannou (i nie tylko on) pokazuje, że pasy mistrzowskie bledną z każdym przyjętym ciosem na głowę, czy to w parterze czy w stójce. N’Gannou przypomniał nam w końcu o tym, co powinno być ostatecznym celem każdego wojownika – a przynajmniej o tym, co było celem fighterów w czasach, w których nie ograniczały ich limity czasowe ani nie oceniali ich sędziowie: chęć zakończenia pojedynku przed czasem. Nie są to może kwestie wstrzymujące Słońce a poruszające Ziemię, lecz dobrze jest sobie o nich przypomnieć w czasach, w których MMA stało się najbardziej złożonym sportem walki w historii i w których próg wejścia do klatki powinien być niezwykle wysoki (zbyt wysoki dla nieutytułowanego Kameruńczyka?). N’Gannou udowodnił, że do jego przekroczenia wystarczy bowiem charakter i atletyzm. Być może jest to nawet nieco zawstydzające dla sportów walki, ów fakt, że przychodzi duży gość z odrobiną treningu i maszeruje przez całą dywizję ciężką, lecz tak się stało – czy się to komu podoba czy nie.
Jak już wspomniałem nygganu już jest na co niektórych naznaczony na super bohatera ciężkiej bo zabił konia jednym strzałem (ba nawet czytałam że bedzie kims jak Tyson dla boksu), ale przypominam że na Dos Santosa tez wszyscy mieli taki napał… Francis nabija hype, przyszłość go zweryfikuje
Dobry tekst. Czekam na kolejne.