Mieszane sztuki walki są dyscypliną łączącą techniki z innych dziedzin. W teorii dobry kickbokser powinien więc wygrywać pojedynki stójkowe z zawodnikami MMA, dobry zapaśnik powinien w oktagonie bez większych problemów sprowadzać swoich rywali na ziemię, a reprezentant brazylijskiego jiu-jitsu winien wygrywać tam walki na ziemi. Bo przecież kładąc w stu procentach nacisk na te elementy mają je oni lepiej wyćwiczone niż przedstawiciele MMA, którzy muszą trenować i uderzenia, i obalenia, i walkę w parterze – poświęcając każdemu z nich tylko 33,3% (uogólniając) czasu.

Praktyka pokazuje jednak, że takiego przełożenia nie ma. Wielu sportowców z innych dyscyplin nie potrafi dostosować swych umiejętności pod MMA, gdzie niewielka ilość reguł determinuje pojedynek. Kickbokserzy muszą zwracać uwagę na możliwość sprowadzenia walki do parteru, w związku z czym ich praca na nogach jest ostrożniejsza i bardziej zachowawcza – a przez to mniej skuteczna. Nie mówiąc już o małych rękawicach, które utrudniają obronę, wykluczając wręcz niektóre techniki (np. chowanie się za podwójną gardą). Zapaśnicy odwrotnie. Ciosy spadające na nich z każdej strony ograniczają ich grapplerską ofensywę, uniemożliwiając zastosowanie czegokolwiek, co w amatorskich zapasach się sprawdza. Podobnie rzecz ma się z walką na ziemi. Mimo iż mieszane sztuki walki w prostej linii wywodzą się od brazylijskiego jiu-jitsu, to jednak przekładalność tej dyscypliny na MMA z roku na rok jest coraz mniejsza. I nie mówię tu wyłącznie o jiu-jitsu w gi, ale także o tym “robionym” bez niego.

Wiąże się to oczywiście z rozwojem tak jednego, jak i drugiego sportu oraz z coraz węższą specjalizacją zawodników BJJ, a także z usportowieniem samej dyscypliny. Podobnie jak swego czasu judo, tak teraz brazylijskie jiu-jitsu staje się sportem coraz bardziej wyspecjalizowanym. Nie twierdzę oczywiście, iż dyscyplina idzie śladem swego poprzednika – wszak tam zaowocowało to znacznym zubożeniem technicznym i na zawodach widuje się wyłącznie trzy- cztery akcje na krzyż. Jiu-jitsu daleko do tego. Chodzi mi bardziej o to, iż fighterzy w coraz większym stopniu skupiają się na przygotowaniu nie tyle nawet pod konkretnego rywala jak w MMA, co pod konkretne przepisy stosowane na danych mistrzostwach. Mówiąc o mistrzostwach mam na myśli to pojęcie w szerokim kontekście, zarówno jako zawody pod IBJJF ale także jako inne grapplingowe wydarzenia – Metamoris czy ADCC. Reguły determinują sposób walki, techniki oraz taktyki. Nie ma w tym niczego dziwnego, a tym bardziej niczego złego. Jest to swoista optymalizacja, pozwalająca być w zbliżającej się konfrontacji skuteczniejszym niż gdyby trenowało się bardziej ogólnie. Rzecz jasna jest ona jednym z powodów coraz mniejszego przenikania się świata MMA oraz świata – szeroko rozumianego – BJJ. Dobrym tego przykładem jest najlepszy polski zawodnik MMA, wywodzący się przecież wprost z brazylijskiego jiu-jitsu Marcin Held.

Kiedy w 2006 roku na matach submission fightingu pojawił się młodziutki wychowanek Bastionu Tychy, w środowisku bardzo szybko zaczęto mówić, że jest to „złote dziecko polskiego BJJ”. Kolejne wygrane nastolatka w kategorii junior (a później senior) i zwycięskie boje, często z dużo starszymi rywalami, wprawiały obserwatorów w osłupienie. Sławomir Szamota trafił bowiem na prawdziwy diament wymagający oszlifowania i nadania szlachetnych rys. Niezwykle rzadko spotyka się tak młodą osobę z takim zapałem i determinacją – a spotkanie na swej drodze nastolatka, który ma predyspozycje do bycia najlepszym i dodatkowo wykazuje się samozaparciem i pracowitością by wstawać wraz ze słońcem, zakładać gi i biec na poranny trening przed szkołą, to już swoisty cud na miarę znalezienia czterolistnej koniczyny. Zdobywca Pucharu Polski ADCC, wielokrotny medalista mistrzostw rangi krajowej oraz międzynarodowej, a dziś czarny pas brazylijskiego jiu-jitsu, szybko piął się na grapplerskie wyżyny. Jednocześnie z coraz większą ciekawością zaczął zerkać w stronę mieszanych sztuk walki. Na zawodowym ringu zadebiutował w 2008 roku, wygrał wówczas przez dźwignię na rękę z Mateuszem Piórkowskim. Młody fighter przez pewien czas łączył występy w MMA i w grapplingu, odnosząc sukcesy w obu dyscyplinach, jednak w końcu postanowił skupić się na mieszanych sztukach walki, traktując zawody grapplingowe czysto hobbistycznie. Było to konieczne, gdyż angaż w drugiej (obecnie) organizacji MMA świata wymuszał profesjonalizację.

Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na kierunek rozwoju, który obrał zawodnik z Tychów. Gdy w 2011 roku przyjął on ofertę Bellatora, wielu komentatorów było nieco rozczarowanych. Z jednej strony organizacja nie mogła równać się przecież z UFC, nie mogła młodzikowi zapewnić konfrontacji ze światową czołówką; z drugiej nie mogła zaoferować promocji jak rodzime KSW wraz z telewizją Polsat. Był to więc ruch nietypowy, kontestowany przez pewną część fanów, którzy chcieli zobaczyć jak Marcin mierzy się z najlepszymi fighterami w UFC – bądź też “urywa nogi” kolejnym oponentom na antenie stacji ze słoneczkiem. Tymczasem Held postanowił związać się z Bellatorem nie oferującym ani jednego, ani drugiego. Organizacja Bjorna Rebneya oferowała za to coś innego. Możliwość stabilnego, sportowego rozwoju, co było w tamtym momencie dla młodego Tyszanina najistotniejsze. W Polsce zyskałby on może medialnie, jednak odbyłoby się to kosztem poziomu rywali a przede wszystkim kosztem częstotliwości walk. W UFC natomiast Marcin mógłby wtenczas nie przeskoczyć pewnego poziomu i szybko zostać pożartym przez grube ryby pływające w jego kategorii wagowej – pamiętajmy, że w 2011 roku organizacja Dany White’a nie była jeszcze tak bardzo rozwodniona jak ma to miejsce dziś, a Held nie był tak rozwiniętym zawodnikiem jakim jest obecnie. Wybierając tę spokojniejszą, nieco cichszą i stroniącą od fleszy aparatów fotograficznych ścieżkę Marcin wspinał się ku czołówce. Wspinał się powoli, mozolnie – ale rozsądnie i konsekwentnie. Praktycznie nieznany poza środowiskiem wygrał w ubiegłym roku dziesiąty turniej wagi lekkiej Bellatora, pokonując kolejno Rodrigo Cavalheiro, Dereka Andersona, a w finale doświadczonego Patricky’ego Freire. W międzyczasie w nieturniejowej walce poddał w pierwszej rundzie Nate’a Jolly’ego, a podczas mającej miejsce już po turnieju gali Bellator 136 zmusił do odklepania mocnego Alexandra Sarnavskiego. Tym zwycięstwem podkreślił swoje roszczenia odnośnie pasa kategorii lekkiej i przekonał Scotta Cokera – który zastąpił Rebney’a na fotelu prezesa – do przyznania mu walki z obecnym czempionem, Willem Brooksem. Do walki dojdzie już za kilka dni, szóstego listopada podczas 145. gali Bellatora.

Będzie to niewątpliwie najważniejszy sportowy test w życiu zawodnika z Tychów. Zdobycie pasa mistrzowskiego drugiej organizacji świata jest szansą na zwiększenie popularności w Stanach, ale i w kraju takie zwycięstwo powinno odbić się pewnych echem. Byłoby to dla Marcina bardzo korzystne, gdyż jego wartość marketingowa niestety mocno odstaje od jego wartości sportowej. Cały “problem” z Heldem jest bowiem taki, iż jest on spokojnym, oczytanych chłopakiem, który nie nawykł robić afer wokół swojej osoby. Nie robi więc irokezów czy innych wzorków na głowie, nie przeklina do kamery i nie wyzywa swych kolejnych przeciwników niczym Conor McGregor. Łatwo zatem przeoczyć go w świecie, w którym każdy aspiruje do miana “oryginalnego” i “wyjątkowego”. Mimo iż były już fighter Bastionu Tychy w klatce walczy szalenie widowiskowo, to jednak najpierw trzeba widza zachęcić, by samą walkę obejrzał. W tym zadaniu niewątpliwie pomoże (miejmy nadzieję, że wygrana) walka z Brooksem. Pas będzie również mocnym argumentach w kolejnych negocjacjach tak z Bellatorem jak i innymi organizacjami. Held nie ukrywa, iż jego celem na najbliższe lata jest UFC. Mimo iż jak na razie droga do organizacji Dany White’a jest jeszcze daleka, głównie ze względu na obowiązujący, wyłącznościowy kontrakt z bieżącym pracodawcą, to jednak taki transfer nie jest niemożliwy. A efektownie walczący mistrz jest znacznie gorętszym towarem niż “po prostu” jeden z wielu efektownie walczących fighterów.

W zasadzie tym akcentem mógłbym zakończyć niniejszy tekst, lecz najpierw muszę jeszcze podkreślić jeden aspekt. Wiek Marcina. W artykule używam bowiem przymiotnika “młody”, jednak ani razu tego epitetu nie precyzuję. Wszak “młody” może oznaczać i 32 lata – Janka Błachowicza do dziś określa się tym mianem. Dopiero uświadamiając sobie, iż Marcin Held ma zaledwie 23 lata można w pełni zdać sobie sprawę, jak wielkim jest on talentem. Prawdziwym brylantem! Brylantem, który został grapplingowemu światu wykradziony, i który zapewne nie powróci do niego w dającej się przewidzieć przyszłości. Można mieć o to żal, bo Polak rywalizuje z najlepszymi chwytaczami tylko od czasu do czasu i zawsze (ze względu na karierę w MMA i ewentualne kontuzje) na pół gwizdka. Nie można jednak zaprzeczyć, że przejście do mieszanych sztuk walki było dla niego szansą rozwoju. Szansą, którą zawodnik z Tychów wykorzystuje w stu procentach.

Jakub Bijan
FREESTYLE || GRECO

13 KOMENTARZE

  1. Przy calej sympatii dla Helda, jego skupieniu na aspekcie sportowym rywalizacji, to jego medialna prostolinijnosc wymaga pomyslu (=wiecej wysilku/pieniedzy) by zamienic to w $$$.
    Trzymam kciuki za pas, to ulatwi sprawe 🙂

  2. DObry tekst.
    Marcin ma szansę być w Polsce odpowiednikiem gsp w kanadzie. Przynajmniej jeśli chodzi o pozytywny odbiór mma. To jeden z nielicznych zawodników, którzy promują zawoników mma jako sportowców, a nie chuliganów.

  3. Nawet jak Marcin nie powiedziałby ani jednego słowa i tak na jego walkę wstanę zawsze:) Ten chłopak jest magiczny #nohomo

  4. Masta Blasta

    Nawet jak Marcin nie powiedziałby ani jednego słowa i tak na jego walkę wstanę zawsze:) Ten chłopak jest magiczny #nohomo

    On jest tak magiczny, że nawet Marcin Bubell, fanatyk boksu, dziennikarz bokserski i dyrektor radia polonijnego, który jest wrogiem MMA, zakochał się w magii Helda i najlepsze wywiady z nim robi.

    Ech, to będzie piękny wieczór, zwycięstwo nad Willem.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.