Tym razem to ja wybitnie się spóźniłem, ale tak czy inaczej jak zwykle po obejrzeniu odcinka, krótkie podsumowanie tego co producenci Spike przygotowali dla nas w tym tygodniu.
Tradycją stało się już to, że w ćwierćfinałach zostaje nierówna ilość zawodników z każdej drużyny i, żeby każdy miał swój narożnik, konieczne są jakieś transfery. Gratulacje dla Forresta i jego ekipy za oszczędzenie nam hamletyzowania przez cały odcinek na temat tego kogo wysłać do drugiej drużyny, jak w szóstym sezonie, kiedy Matt Serra znalazł się w podobnej sytuacji. Nigdy nie mogłem zrozumieć dlaczego, jako fighter bądź co bądź na początku swojej kariery, nie chciałbyś wykorzystać szansy i potrenować dzień z drugim zespołem i nauczyć się czegoś nowego. No ale jak mówiłem Forrest szybko załatwił problem rzutem monetą a Dante i Matt nie protestowali po tym jak to oni mieli przejść do ekipy Rampage’a.
Po tej scenie mamy 10 minut „Jesse Taylor Show” – podsumuję krótko to co już wiemy o nim z poprzednich odcinków: ma ograniczone zdolności manualne (nie mógł sobie poradzić z rozwaloną żaluzją ani domknąć zmywarki), miał jakiegoś grzyba na stopie, koledzy przezywają go „stwór”. Dopiero w tym odcinku rzeczywiście widać jak trafne jest to przezwisko. Jesse najpierw niemiłosiernie się obżera, zbija wagę grając w ping-ponga i załatwia potrzeby fizjologiczne nie zdejmując spodni. Szkoda tylko, że podczas walki zachowuje się bardzo szablonowo. Dante dostał się do ćwierćfinału przez wybitne lay-and-pray, ale w konfrontacji z silniejszym zapaśnikiem to on znalazł się na dole. Jak na kogoś kto rzekomo ma dobre jiu-jitsu Rivera znowu nic nie pokazał. Zdaje sobie sprawę, że narożnik Taylora cały czas wykrzykiwał techniki, do których zabierał się Rivera, ale z drugiej strony nie przypominam sobie, żeby Dante próbował np. jakiegokolwiek sweepa. Efektem tego było to, że tym razem to Rivera został „zależany”.
Jak na kogoś, kto w „pokoju zwierzeń” nie przejawia absolutnie żadnej pewności siebie Amir Sadollah jest naprawdę twardym zawodnikiem. Wiem, że walki w TUFie to odpowiednik meczy towarzyskich w piłce nożnej a ich wyniki nie są zapisywane w bilansie poszczególnych fighterów, ale Amir przyleciał do Las Vegas z kilkoma amatorskimi walkami i bez żadnej walki zawodowej. Od tego czasu pokonał Steve’a Byrnesa (6-1), Geralda Harrisa (6-2) i teraz Matta Browna (6-6). Najwyższa pora już odnotować, że ten chłopak ma talent, jego walka z Brownem może nie była mistrzowska pod względem technicznym ale obydwaj wyraźnie chcieli skończyć walkę i po oglądaniu poprzedniego starcia mogę takim zamiarom tylko przyklasnąć. Zresztą, tą walką Matt Brown zapewnił sobie występ na finale TUFa, gdzie będzie walczył z Mattem Arroyo z szóstego sezonu w wadze półśredniej.
PS: Z pozdrowieniami dla Cinosława odnotowuje, że Matthew Riddle po raz kolejny przefarbował włosy.
Hehe, faktycznie … odcinek już w kosza ale chyba coś koło pomarańczu było, a że nie duża różnica koloru więc już nie zauważyłem 🙂 Ten Amir to myślałem że jest leszczu z tego co widziałem ale po tym jak inni fighterzy wypowiadali się o Macie Brownie i po tym jak zobaczyłem tą walkę to zmieniam o nim zdanie, twarda sztuka.
Będa z tego Amira ludzie. Tylko nad kondycja musi popracować.A sezon dalej nudny, nic sie w domu nie dzieje, w kólko trening i walki. Ale cos tam sie niby ma zakotłowacw nastepnym odcinku 😛
Psss jak chcesz zeby cos sie dzialo w domu to bb sobie ogladaj, i bardzo dobrze ze nie ma glupot w domu, to jest program o mma a nie o jakis pierdolach, na mtv masz duzo takich programow , ktore pewnie cie zainteresuja.
No widać było jak w 2 rundzie wysiadł …