Fragment wywiadu z Janem Błachowiczem, który ukaże się w kwietniowym numerze PLAYBOYA. Rozmawiają Arkadiusz Bartosiak i Łukasz Klinke:
Pamiętasz swoją pierwszą poważniejszą bójkę?
Nie przypomnę sobie imienia kolesia, ale wiem, że był starszy o dwa lata. I większy. Trzecia albo czwarta klasa podstawówki. Konkretnie go poskładałem. Zresztą nie pamiętam sytuacji, żebym na podwórku z kimś przegrał. Miałem różne obrażenia, nawet jakieś złamania, ale raczej zawsze wychodziłem z tych dziecięcych starć jako zwycięzca. Wycisk dostawałem, ale dopiero na treningach. Każdy musi przez to przejść. Zaczynałem od judo, bo tylko takie były możliwości w Cieszynie. Za przewinienia dostawało się deską po dupie. I bardzo dobrze. Uczyliśmy się, co to jest odpowiedzialność, na własnej skórze. Jak już podrosłem, zacząłem jeździć z kumplami do Rybnika na treningi Muay Thai.
Codziennie 50 km w jedną stronę. Starym oplem Kadettem, którego tankowaliście olejem z Kauflandu.
(Śmiech). Widzę, że jesteście dobrze przygotowani. Na oleju jeździło się tanio i szybko. Zimą trzeba było go rozrabiać z benzyną, bo zamarzał. Ale zanim pojawił się Kadett, jeździliśmy maluchami. Fajne czasy.
Do jakiej subkultury należałeś jako nastolatek?
Przeorałem chyba wszystkie. Byłem skinheadem, punkiem i metalowcem. Tylko dzieckiem-kwiatem nie zostałem. Dziś najbliżej mi do metalu. Cały czas lubię słuchać mocniejszej muzy. Do swoich walk wychodzę przy numerze Radogosta. Szczerze polecam. Chłopaki z moich stron. Konkretne uderzenie.