Uprzedzając wszelkie ataki personalne, groźby karalne i wszelkie „hurr, durr” ze strony psychofanów „krula” – hiperbola w tytule jest zamierzona.

Doskonale pamiętamy czasy, w których „The Notorious” był tym, który walczy z „kimkolwiek, gdziekolwiek i kiedykolwiek”. Chwile, w których Irlandczyk poszukiwał garnuszka złota, miast się w nim pławić. Czy te czasy powrócą? Maryla ma dla was odpowiedź:

***

Mamy pierwszy kwartał 2016 roku. Conor McGregor jest na językach wszystkich. To ten gość, który w 13 sekund rozprawił się z wieloletnim dominatorem dywizji piórkowej – Jose Aldo. Tym zwycięstwem zatuszował łatwą drogę do pasa mistrzowskiego, na której podrzucano mu mięso armatnie w postaci Dennisów Siverów tego świata. Cytując klasyka – „narodziła się nowa, wielka gwiazda wszechstylowej walki wręcz”. Mistrz McGregor – król klatek, król trashtalku, król UFC, król wszystkiego.

I jak to się mogło stać, że zaledwie kilka miesięcy później ten sam król przegrywa z Nate’em Diazem, który wtedy nie łapał się nawet do top 5 swojej kategorii wagowej? Piękno naszego sportu, wypadek przy pracy, zlekceważenie rywala, brak kondycji, zmiany na ostatnią chwilę, czy to że Diaz był wtedy – jak wspomniał prezes UFC – trzy razy większy od McGregora? Przyczyn mogło być wiele, nie mam zamiaru dziś tego roztrząsać.

Conor miał iść po drugi pas mistrzowski, ale plany pokrzyżował mu Rafael dos Anjos, a raczej jego kontuzja na sam koniec okresu przygotowawczego do pojedynku. Możemy gdybać, jak wtedy Brazylijczyk poradziłby sobie z „Notoriousem”. To są właśnie paradoksy naszego świata, które czynią go tak pięknym – gdyby dos Anjos był odrobinę ostrożniejszy i nie musiał wycofać się z walki, to mogłoby nie dojść do super-hiper-mega-money-fightu z Floydem Mayweatherem Juniorem.

Czas biegnie szybko, a my zapominamy coraz więcej, spłycając historię. I tak narodziły się teorie o tym, że Nate Diaz „ośmieszył” Conora McGregora. Niektórzy nie pamiętają już, jak dobrze radził sobie Irlandczyk w pierwszej rundzie – nim opadł z sił, w konsekwencji popełniwszy kilka poważnych błędów prowadzących do porażki.

Mimo wszystko, słynne „I’m not surprised” młodszego z braci Diaz stało się rolling joke’em powtarzanym często do dziś przez fanów MMA.

Jak słusznie zauważył Ariel Helwani, kilka miesięcy po pierwszym starciu Conora z Nate’em, było najbardziej zwariowanym czasem w historii UFC, które w tym okresie dopinało też szczegóły sprzedaży firmy za niebagatelne cztery miliardy dolarów.

Chcemy czy nie, Conor McGregor stał się ikoną Mieszanych Sztuk Walki. Nikt inny, jak on, nie potrafił obrócić porażek w sukces. Mimo że Diaz swego czasu obnażył jego braki, niepokorny Irlandczyk i tak dopiął swego – wygrał rewanż, by kilka miesięcy później odebrać pas mistrza wagi lekkiej z rąk Eddiego Alvareza.

Niestety, mam ogromne obawy, że nie uświadczymy podobnego scenariusza po porażce z Khabibem Nurmagomedovem, ale myślę, że warto czekać na powrót „Notoriousa”. Wciąż mało kto – jak on – potrafi sprawić, że „głupie mordobicie” staje się czymś więcej niż tylko walką w klatce.

4 KOMENTARZE

  1. UFC 196 mam do dzisiaj na dysku, a walkę puszczam sobie ilekroć chce poprawić se zły humor 😛

  2. " Wciąż mało kto – jak on – potrafi sprawić, że „głupie mordobicie” staje się czymś więcej niż tylko walką w klatce." Dokladnie to samo molbym powiedziec o kazdej walce braci Diaz, i to ich powrotu bardziej oczekuje niz krula! 209 Bitcheees

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.