Na moim zegarku minęła równa godzina, od kiedy Liam McGeary poddał Tito Ortiza kolejnym, nieszablonowym trójkątem, a moja kawa zdążyła osiągnąć temperaturę niezdatną do picia. Postanowiłem podsumować czujnym okiem fana pierwszą, nostalgiczną podróż Scotta Cokera do czasów świetności Japońskiego rynku wszechstylowej walki wręcz. Jak z tak odważnym i ryzykownym osiągnięciem poradziła sobie organizacja, która za główny cel obrała sobie walkę z UFC jak równy z równym? Jak zrealizowano kolejną część „powrotu do przyszłości”, gdzie w rolach głównych wystąpiły takie nazwiska jak Tito Ortiz, Josh Thomson czy Paul Daley?
Słowem wstępu – nie ukrywam, że na galę kooperacji Glory-Bellator czekałem od momentu jej ogłoszenia. Bardzo często podkreślałem w swoich wypowiedziach, że oprócz dobrej karty walk czy zaciętych pojedynków, przyjemnie spoglądam na te gale, które poza suchą oprawą starają się zaserwować widzom – zarówno przed telewizorami jak i w wynajętej hali – coś więcej, niż tylko przerwa na piwo. Każdą formę urozmaicenia realizacji gali – od wywiadów z ważnymi osobistościami ze świata sportu po występy artystyczne, nawet te najniższej klasy – zaliczam na plus. Nie chcę by, źle mnie odebrano. UFC to ciągle najlepsza organizacja na świecie, ale brakuje jej artystycznej wizji, stała się produktem, który przypomina sposób wydawania gier przez niektóry wielkie koncerny – na szybko, w osiemdziesięciu procentach tak samo, zmieniać niewiele, bo to się sprzedaje. Dlatego tak bardzo cieszę się, gdy jakaś organizacja – czy to nasze rodzime KSW, czy tak uznana marka jak Bellator – eksperymentuje. Sam miałem okazję być na kilku galach i lepiej wspominam te, na których działo się coś więcej, niż proste walki, bez budowania otoczki. Z Fighters Areny 9 pamiętam tylko nokaut Krzysztofa Klaczka. Gale KSW, na których byłem już dawno temu, pamiętam jak dzisiejsze Dynamite, którego również nie zapomnę na długo.
Zacznijmy od Lenne Hardt jako drugiego konferansjera dzisiejszego widowiska. Pomimo wielu lat na karku, wypadła świetnie, tworząc niesamowite, klimatyczne otwarcie, które miało tylko jeden problem, o którym rozpiszę się później. Świetnie wbijała się w rytm muzyki każdego zawodnika, standardowo dla siebie przeciągając w odpowiednich momentach imię bądź nazwisko, dając do zrozumienia widzom, że przed nimi staje ktoś wyjątkowy. Dzięki niej potrafiłem uwierzyć, że Tito Ortiz to faktycznie Mistrz Ludu, a reszta żołnierzy Bellatora to bohaterowie, jakich ciężko znaleźć. Wykonała swoją robotę świetnie i jak dla mnie mogłaby na stałe zagościć do repertuaru gali sygnowanej nazwiskiem Scotta Cokera.
Kompletnym nieporozumieniem okazał się natomiast pomysł z umiejscowieniem na jednej hali klatki i ringu. Psuło mi odbiór gali, jak w tle walk MMA migotał mi ring i vice versa. Dodatkowo, osoby, które wykupiły/dostały miejsca pod jedną bądź drugą areną, musiały oglądać połowę gali na telebimie, co nie różni się niczym od siedzenie przed telewizorem z przysłowiowym piwem (a zakładam, że jest nawet tańsze). Z jednej strony rozumiem Cokera, gdyż walki w MMA i Kickboxingu ciężko połączyć na jednej arenie. Ale ja bym dostał ataku frustracji, gdybym będąc na hali musiał ciekawy pojedynek oglądać na telebimie. Coker, jako pomysłowy człowiek, na pewno coś wymyśli, bo już zaradził mojej obawie w momencie ogłoszenia pomysłu o połączenie dwóch aren. Chodzi mi o umiejscowienie konstrukcji. Większość, jak nie wszystkie hale widowiskowe oparte są na planie prostokąta, przez umiejscowienie ringu zaraz pod jednym z jego krótszych boków sprawia, że osoby, które wykupiły najtańsze bilety – czyli te najwyższe – po przeciwległej stronie również zobaczą niewiele. Bellator zaradził na to w najlepszy, możliwy sposób – sceną. Podest i ekrany wymusiły całkowite zamknięcie trybun za obiektem, dzięki czemu nie spełniło się coś, co miałem na jednej z gal tajskiego boksu w moich okolicach – gdzie organizator z wiadomych tylko sobie względów umieścił ring na przeciwległym końcu hali do mojego miejsca. Jak się domyślacie, nie widziałem kompletnie nic.
Show Bellator zrobił, i to spore, dzięki temu, jak realizator TV pokazywał widzów, dobrze bawiących się w SAP Center. Ale jak prezentował się clue mieszanych sztuk walki, czyli same konfrontacje? Bardzo dobrze, choć przyznaję, że jest to mocno subiektywna ocena. Wiadomo, że po pewnych pojedynkach, gdzie walczą gwiazdy słynne z konkretnych, bardzo zaciętych starć, oczekuje się czegoś więcej, niż pewnej wygranej na punkty. Dawno temu doszedłem do wniosku, że nie na każdej gali będziemy oglądać takie walki jak Hendo-Shogun czy Melendez-Sanchez. Dlatego są one dla mnie bardzo miłym zaskoczeniem, a gdy ich nie ma, nie czuję zażenowania bo „spodziewałem się czegoś innego”. Staram się za to piętnować zawodników, którzy dla zwycięstwa są w stanie sprawić nam najgorszą sztukę walki, którą najkulturalniej określić jako leżę i modlę się, by sędzia mnie nie podniósł. I tutaj, na moje szczęście, nie znalazłem takich walk (z powodów niezależnych od siebie, widziałem tylko walki MMA z głównej karty i ostatnią rundę walki Daley-Gonzalez, przez co postanowiłem nie oceniać ich w zawartej opinii). Znany z przynudzania Muhammed Lawal potrafił na czas turnieju wagi półciężkiej wydobyć z siebie ostatnie iskry zaciętości, co podkreślał jego boks godny nowej gwiazdy Bellatora, Kimbo Slice’a. Niestety, przypłacił to bliżej nieznaną kontuzją, która wyeliminowała go z ciekawego starcia z Philem Davisem. Sam Phil też musi dostać pochwałę, bo dał dwa świetne występy.
Przestrzegam jednak przed przedwczesnym określaniem go mianem zawodnika, który z nudziarza stał się maszyną do skończeń. Reprezentant Alliance MMA jest zawodnikiem ze ścisłego topu, to nie ulega wątpliwości, ale każdy widział, jak wygrywał w UFC. Phil walczył o awans w rankingach i prestiż najgorszą możliwą metodą, jaką był Lay&Pray. To nie ludzka maszyna, to nie morderca w klatce. To człowiek, który rozwija swoje skrzydła finishera w walkach z niewymagającymi rywalami. Gdy widzi zagrożenie, jest w stanie zmienić się w automat, który ma jedno zadanie – zwyciężyć. Oczywiście, istnieje cień szansy, że Phil przemyślał swoja karierę i zrozumiał, jak w nowej organizacji trzeba zarabiać pieniądze. Ma szanse mi to udowodnić w walce z McGearym. Sam mistrz zrobił to, co od niego oczekiwałem, choć przyznaję, że w pewnym momencie myślałem, że największa głowa w wadze półciężkiej, jaką jest Ortiz, ugra to starcie. Czy znajdzie się dla niego miejsce w – popularnie określanym przez jednego z redaktorów MMARocks – Spikeforce? Na pewno. Nie zaskoczył mnie niczym natomiast Josh Thomson, który sprawnie zdominował swojego rywala. Jeśli miałbym być szczery, od konfrontacji Brooks-Held, na dzień dzisiejszy, jako fan emocjonujących, prowadzonych w szybkim tempie walk, wolałbym starcie Held-Thomson.
Tym co zawiodło, była realizacja telewizyjna wydarzenia. Ekipa kamerzystów ze Spike TV nie mogła odnaleźć się w natłoku świateł w SAP Center, przez co nie dane mi było poczuć klimatu gal Dynamite z poprzednich lat. Wydawało mi się, że realizatorzy zapomnieli, gdzie są i starali się wydarzenie pokazać jak zwyczajną galę UFC. Ujęcia leciały ze skrajności w skrajność, albo były za proste, albo przekombinowane. W takich chwilach doceniam KSW i telewizję Polsat, która realizacyjnie stoi o dwa albo nawet trzy stopnie wyżej od swoich rywali zza oceanu. To samo komentatorzy. W KSW duet Janisz i Juras siedzą cicho, dając nam wsłuchać się w słowa konferansjera czy muzyki, do jakiej wychodzi zawodnik. Nie jest ona wyciszana, byleby panowie gaduły mogli się wygadać. O ile na UFC mi to nie przeszkadza – Choć Rogan z Goldbergiem wiedzą, kiedy zamilknąć – tak tutaj czułem, że panowie gadają, byleby gadać. Nie pomogła też tutaj chęć wklejania reklamy wszędzie, gdzie tylko się da, przez co połowa wyjść została zastąpiona ciekawymi jak kampania wyborcza wójta Jęczydołu reklamami. Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że w sumie to dobrze że jest to jedyny minus, psujący galę. Osoby, którym przeszkadzają takie światełka z festynu nie miały za wiele możliwości ich zobaczyć, więc niczego nie straciły.
Bellator Scotta Cokera różni się zarówno od wizji Bjorna Rebneya jak i wizji sportu Dany White’a. Coker to artysta, który szuka swojego stylu, i chwała mu za to, bo dzięki temu widzimy jakąś różnorodność w scenie światowego MMA, która do tej pory rozróżniał kto ile kątów miał w klatce czy jak duże dużo walk na karcie zorganizował. Liczę, że Bellator ma szansę stać się czymś więcej niż produktem robionym według określonego schematu. Na korzyść Cokera przemawia również umowa UFC z Reebokiem, dzięki czemu ma on szansę wyrwać kilka ciekawych nazwisk, które tylko wzbogacą jego wizję. Będę bacznie obserwował poczynania Bellatora w najbliższych latach, a jeśli kiedyś zawitają do Chicago, to kto wie – może i ja się wybiorę?
Autorem powyższego artykułu jest użytkownik naszego forum Cohones, Miszon.