Zażywając lektury klasyków greckiej filozofii, a konkretnie mówiąc ukochanych przeze mnie stoików, zwróciłem uwagę na liczne nawiązania do świata sportów walki. Bardzo mocno rzuciła mi się w oczy nie tylko częstotliwość samych wzmianek, ale także ich fachowość. Starożytni cenili i często sami praktykowali zapasy (chociażby Platon) czy pięściarstwo, lecz równie mocno zaznajomieni byli także z pankrationem, który w ówczesnych tekstach pojawia się niezwykle często. Dla przykładu Epiktet w kilkunastu diatrybach nawiązuje do tematu Igrzysk i wspomina o fachowości, jakiej wymagają wspomniane profesje – nie tylko z punktu widzenia atlety, lecz także z punktu widzenia szkoleniowców. Jakie przymioty posiadać musi zapaśnik, jakie pięściarz, a jakie ktoś, kto para się pankrationem, w kontraście do – dajmy na to – biegacza, i na co powinni zwrócić uwagę trenerzy. Takie i inne dystynkcje pojawiające się na stronach rozważań filozoficznych mimochodem ukazują czytelnikowi, jak bardzo aktywność fizyczna, a wraz z nią walka wręcz, była zakorzeniona w klasycznym świecie. Biorąc pod uwagę powyższe, na usta ciśnie się pytanie: jaki zatem musiał być ówczesny poziom sportowy?
Trudno rzecz jasna wyrokować i ze swojej strony nie będę nawet próbował dociekać prawdy – nie taki jest też cel niniejszego artykułu. Jako pewne odniesienie wspomnę jedynie dwa, jak sądzę znoszące się wzajemnie, fakty. Pierwszym jest to, iż najbardziej utytułowanym zapaśnikiem w historii jest nadal Milon z Krotonu, który zwyciężył aż w pięciu Igrzyskach. Dla kontrastu, legenda stylu klasycznego Aleksandr Karielin sięgnął złota olimpijskiego “jedynie” trzy razy, tak samo Buwajsar Sajtijew – jeden z najlepszych wolniaków ostatnich dekad. Jedynie kubański olbrzym Mijaín López po zdobyciu czwartego złotego krążka w Tokio przebił powyższą dwójkę, stając się najbardziej utytułowanym zapaśnikiem w nowożytnej historii Igrzysk. Żeby w pełni uzmysłowić osiągnięcie… najbardziej zasłużony amerykański zapaśnik i jednocześnie największa gwiazda US Wrestling (a może i całego sportu zapaśniczego w ogóle) Jordan Burroughs ma na koncie co prawda aż sześć tytułów mistrza świata, lecz “zaledwie” jedno mistrzostwo olimpijskie. Karielin mistrzostwo świata zdobywał dziewięć (sic!) razy, plus trzy razy mistrzostwo olimpijskie! Już sam fakt, że mimo upływu 2500 lat to Milon z Krotonu nadal dzierży palmę pierwszeństwa jeśli chodzi o ilość wygranych Igrzysk świadczy albo o jego geniuszu w dziedzinie zapasów… albo o dość niskim poziomie dyscypliny w starożytnej Grecji. Za tym faktem przemawiać może również to, że udział w Igrzyskach zarezerwowany był wyłącznie dla obywateli greckich polis, a zatem pula potencjalnych talentów była radykalnie niska w porównaniu do dzisiejszego, zglobalizowanego świata zawodowych sportowców.
Faktem niejako znoszącym ową tezę może być natomiast, że nawet jeśli sam poziom dyscypliny był rzeczywiście niski, to na korzyść antyku wpływa czas i ewolucja. I to wpływa bardzo! Pierwsze Igrzyska odbyły się przecież w 776 r.p.n.e. (a zapasy zostały wprowadzone, jako pierwszy sport walki na 18. IO), a ostatnie miały miejsce za cesarza Teodozjusza I w 393 r.n.e. Daje nam to 1169 lat nieprzerwanej tradycji, a zatem… o zgrozo! – 293 cykle olimpijskie, z czego w 276 z nich zapaśnicze rzemiosło miało ciągłość myśli szkoleniowej i trenerskiej. Zwracam uwagę, że IO w Tokio w 2020 były dopiero 32. Nowożytnymi Igrzyskami od czasu reinkarnacji idei w 1896 roku. Nie przesądzam, że te jedenaście stuleci przemawia na korzyść antyku jeśli chodzi o poziom dyscypliny – po prostu przywołuję dane, a te same w sobie są imponujące. Wystarczy bowiem zerknąć chociażby na to, jak bardzo judo wprowadzone na IO w 1964 roku rozwinęło się na przestrzeni zaledwie 14. cykli olimpijskich, a wspomniane 1169 lat wzbudzi natychmiast jeszcze większy respekt. Nie zamierzam jednak porównywać tych kwestii. Po pierwsze byłoby to niemożliwe ze względów praktycznych – brak źródeł historycznych; jak i teoretycznych – byłoby to porównywanie zupełnie innych dyscyplin. Bo czy porównujemy dzisiejszego “wolniaka” czy “klasyka”? To przecież zupełnie inne światy. I do czego porównujemy? Do antycznego pale (zapasy na nogach) czy może do tamtejszego lucta (walka na ziemi)? Trochę jak porównywanie jabłek do pomarańczy, choć oczywiście wiele punktów wspólnych można dostrzec obserwując różnorakie odmiany dzisiejszych zapasów ludowych, jak senegalskie laamb czy hinduskie kuszti (podobne techniki, nawet podobne kombinacje).
Tak naprawdę te antyczne tropy doprowadziły moje rozważania do Rzymu… bo gdzieżby indziej jak nie do Rzymu, do którego prowadzą ponoć wszystkie drogi!? Zastanawiam się bowiem, czy aby w myśl powiedzenia nihil novi sub sole nie wracamy w świecie walki wręcz na areny gladiatorów? I nie, nie mam na myśli pompatycznych słów zasłyszanych na wszelkiej maści zapowiedziach gal MMA, huczących że “dzisiejsi gladiatorzy <tu wstawić dowolny bełkot>…” Myślę raczej o tym, czy sporty walki jako zjawisko komercyjne – a więc głównie mam na myśli sport zawodowy – nie stały się już całkowicie uciechą dla gawiedzi, w której to, kto jest faktycznie lepszy nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia? Że głównym celem jest spektakl dla samego spektaklu, z którego walka jest tylko elementem wieńczącym serię konferencji, eventów i prostackich wyzwisk przeplatanych kotletem i smacznym trunkiem. Wszystko to w ramach chleba i Igrzysk. I nie mam tu wyłącznie na myśli bijących ostatnimi czasy rekordy popularności freakowych gal, choć te oczywiście również. Chodzi mi o ostatni trend “konfrontowania stylów” (cudzysłów zamierzony), gdzie gwiazdy MMA chcą boksować, gdzie internetowe persony wyzywają na pojedynki emerytowanych zawodników… gdzie emerytowani zawodnicy po raz kolejny dają sobie upuścić krwii w zamian za część zysku z PPV. To wszystko zaczyna mieć coraz mniej wspólnego z antycznymi Igrzyskami, które owszem, również miały cieszyć motłoch, lecz główną przyczyną ekscytacji tłumu była chęć zobaczenia, kto dalej skacze, kto szybciej biega, kto lepiej walczy! To wszystko zaczyna mieć natomiast coraz więcej wspólnego ze starożytnym Rzymem, gdzie gawiedź cieszyła się nie dlatego, że za moment dowie się, kto jest silniejszy, lecz dlatego, że będzie krwawo – że będzie widowisko. Dziś publiczność cieszy się, że ktoś będzie bity, ktoś będzie płakał, że będzie awantura po i rewanż za trzy miesiące. Sama walka znajduje się jakby na drugim planie. Tak jak i w rzymskim Koloseum, gdzie widowisko samo w sobie było celem, a gladiatorzy służyli jedynie jako narzędzie.
Ta teza wydaje się mieć potwierdzenie w samej konstrukcji walk gladiatorów, które zawsze były przemyślane tak, by na arenie nie wiało nudą. Zestawienia nie były bowiem budowana na zasadzie “zawodnik vs. zawodnik” jak w dzisiejszym sporcie, lecz bardziej na zasadzie “styl walki vs. sty walki” – gdzie wspomniane “style walki” były odpowiednio przygotowane, aby zapewnić najlepsze widowisko. Gladiatorzy byli bowiem podzieleni na klasy, gdzie klasa A była konfrontowana z klasą B, lub C. Klasa D z F itp. itd. W takiej formie i wyłącznie w takiej formie. Mało tego! Owe klasy gladiatorów budowane były tak, żeby mocne strony jednej odpowiadały słabym stronom drugiej i odwrotnie – dokładnie po to, żeby zapewnić ciekawe i urozmaicone widowisko! Niezależnie od tego, która strona zwycięży. Żeby nie być gołosłownym, jedna z podstawowych klas gladiatorów – Trax, czyli stosunkowo lekko opancerzony wojownik z pełnym hełmem oraz niewielką tarczą w lewej, oraz krótkim zakrzywionym sztyletem (sica) w prawej ręce, zazwyczaj konfrontowany był z Murmillo. Gladiatorzy tego typu byli bardzo postawionymi mężczyznami, wyposażeni byli w ogromny hełm, wielką tarczę (scutum), oraz krótki miecz (gladius). Nie mieli natomiast pancerza okrywającego tors, płyty chroniły wyłącznie prawe ramię oraz lewą nogę. Wszystko po to, aby dać szansę zwinnemu i szybkiemu Traxowi – jeśli ten zdoła wejść w bliski kontakt, będzie miał swobodny dostęp do odkrytych pleców oraz tułowia Murmillo. Pytanie… czy uda mu się to zrobić? Następny, ikoniczny typ gladiatora czyli Retiarius – wojownik z siecią i trójzębem. Wyposażony był również w sztylet (pugio) oraz lekki pancerz, który chronił wyłącznie lewe ramię, to posługujące się siecią. Dla ułatwienia celowania (siecią) ten rodzaj gladiatora nie posiadał ochrony głowy. Secutor był naturalnym przeciwnikiem Retiariusa. Wyposażony w przylegający, okrągły hełm, który z jednej strony chronił głowę walczącego i utrudniał zaczepienie się sieci oponenta, a z drugiej znacząco zawężał pole widzenia walczącego… czyż nie jest to piękna ilustracja balansowania match-upów? Tarcza Secutora była duża, lecz inaczej niż w przypadku Murmillo, jej boki były zaokrąglone by utrudnić możliwość zaczepienia sieci. Zbroja natomiast była znacznie bardziej kompletna niż w przypadku poprzednika. Tak samo jak Murmillo, Secutor posługiwał się gladiusem. To tylko niektóre klasy gladiatorów, wszystkich ich było około trzydziestu (!) i każda reprezentowała określony typ wojownika. Pamiętać należy także o tym, że część starć była aranżowana tak, że odbywały pojedynki 2 na 1, gdzie samotny gladiator też musiał mieć przecież szansę wygrania. Balans uzyskiwano więc nie poprzez zestawienie dwóch “amatorów” z jednym “profesjonalistą”, lecz poprzez odpowiedni dobór klas walczących. Prócz tego starożytni Rzymianie mieli okazję obserwować konnych (Andabata), którzy walczyli z siodła całkowicie na ślepo (zasłonięte oczy) i wiele innych “atrakcji”. Spektakl, przemoc, krew, widowisko. Tym były walki gladiatorów.
Zastanawiam się czy nie znajdujemy się aby w podobnym miejscu jako odbiorcy sportów walki. Oczywiście nie dosłownie, lecz w którejś już z kolei iteracji tego zjawiska? Nie ma więc Secutorów i Murmillo, nie ma koni, rydwanów i bitew morskich. Nie ma mieczy, tarcz i sztyletów. Nie ma lwów i dzikich bestii. Są za to młodzi pyszałkowie nie umiejący walczyć, są starzy fighterzy będący cieniem samych siebie, są pojedynki grupowe, są karły, są zawodnicy MMA w boksie, w walkach na gołe pięści; są pięściarze szukający łatwego szmalu, są telewizyjne lalunie, dziennikarze, prezesi… pewnie i jest baba z wąsem, gdyby dobrze poszukać. Wszystko to napędzane jest nie chęcią przekonania się, kto lepiej walczy lecz tym, że “będą dymy”. Nie to, żebym przesadnie krytykował całe zjawisko. Ot, biznes, media, internet i platformy społecznościowe… a z drugie strony sterty dzieciaków jako główny target. Zaczynam mieć jedynie wątpliwość co do wartości merytorycznej branży, co do esencji całej tej podniety. Czy warto to jeszcze nazywać sportem, tym bardziej, że nawet nawet wiodące prym zawodowe ligi jak UFC mają stosunkowo niski poziom sportowy na tle starszych i bardziej okrzepłych dyscyplin olimpijskich. Więc tym bardziej jak można mówić o sporcie w przypadku tych wszystkich chwilowych, marketingowych wydmuszek?
8 komentarzy (poniżej pierwsze 30)
...wczytuję komentarze...
PRIDE FC Middleweight
Roshi
Legacy FC Welterweight
Kapitan Ulicy
Maximum FC Super Heavyweight
UFC Middleweight
Oplot Challenge Middleweight
Oplot Challenge Welterweight
Dołącz do dyskusji na forum <a href="https://cohones.mmarocks.pl/threads/65609/">Cohones →</a> lub komentuj na <a href="#respond">MMARocks.pl →</a>