Tekst autorstwa Piotra Jagodzińskiego

      Wszyscy wiemy, czym zajmuje się Marvel. Od dziesięcioleci tworzy postacie superbohaterów. Spiderman, Hulk czy Iron Man to ich największe fikcyjne gwiazdy. Odwieczny konkurent Marvela, DC Comics, wymyślił Supermana i Batmana. A UFC, największa i najważniejsza organizacja mma na świecie, wymyśliła Khabiba Nurmagomedova i Tonego Fergusona. Ludzi z krwi i kości, zwykłych śmiertelników, ale z takimi umiejętnościami walki wręcz i osobowościami, że wydają się być niemalże wykreowanymi bohaterami komiksu lub kina akcji. A oprócz tych dwóch wymyślili jeszcze Conora McGregora, Jona Jonsa, Joannę Jędrzejczyk, Georgea Saint-Pierra, Colbiego Covingtona i wielu innych. Wymieniłem przede wszystkim tych, którzy zawładnęli najbardziej moją wyobraźnią.

      Należę do prehistorycznego, szlachetnego pokolenia, które wychowało się na filmie Krwawy sport. Tym, którzy nie znają tego klasyka – aczkolwiek nie chce mi się wierzyć, żeby byli tacy wśród czytających ten tekst – wyjaśniam, że był to film o sztukach walki. Opowiadał o turnieju zorganizowanym w Hong Kongu, na który z całego świata zjechali się zawodnicy reprezentujący różne style walki, by wyłonić tego najlepszego. Wygrał karateka grany przez Jeana Claude’a Van Damme’a. Film obejrzałem pewnie ze dwieście razy i przypuszczam, że jest moim osobistym rekordzistą po dziś dzień, choć gust filmowy z czasem zmienił mi się gruntownie.

      Nikomu wówczas, ani przez kilka kolejnych lat, nie śniło się, że coś takiego może mieć miejsce w rzeczywistości, że ktoś może naprawdę zorganizować taki turniej. Oczywiście były najróżniejsze próby zestawiania ze sobą zawodników z różnych stylów, ale były to pojedyncze przypadki i wyglądały dość nieporadnie. Aż do momentu zorganizowania UFC 1, a później sami już wiecie, jak to się potoczyło. Błyskawiczny rozwój dyscypliny, zawodników, całej branży. Rzeczywistość zaczęła doganiać fikcję, a niekiedy nawet ją przeganiać.

      I dziś z zapartym tchem możemy śledzić historię rywalizacji pomiędzy Khabibem Nurmagomedovem, a Tonym Fergusonem, która jest czymś znacznie więcej, niż tylko rywalizacją sportową. Ich pojawienie się w oktagonie na kilkanaście lub kilkadziesiąt minut będzie jedynie   zwieńczeniem tej opowieści, sceną finałową. Już samo to, że do walki pomiędzy nimi jeszcze nie doszło, a mówimy o niej od lat, jest tego najlepszym dowodem.

      Dzieje się tak, ponieważ jest to prawdziwie epicka historia. Opowiada nie tylko o dwóch wybitnych zawodnikach mma, ale także o dwóch wielkich osobowościach, o dwóch różnych charakterach, o dwóch życiorysach. A dodatkowo w tle mamy warstwę polityczną (Khabib reprezentuje Rosję, Tony USA, aż przypominają się czasy zimnej wojny), warstwę religijną (Khabib i jego ortodoksyjny islam, pieniądze Saudów), kulturową (życie w Dagestanie vs życie w Kalifornii), czy obyczajową (szczególna relacja Khabiba z ojcem, choroba psychiczna Tonego Fergusona). Wszystko to sprawia, że ci dwaj dostarczają materiału nie na jeden film kina akcji, lecz na kilka, tyle jest wątków. Jak to mówi się obecnie Netflix zrobiłby z tego kilka sezonów. I to bez szczególnej charakteryzacji, ubarwiania ich życiorysów, na co pozwoliłem sobie w poprzedniej części tego cyklu, robiąc z obu genetycznych mutantów na wzór komiksowych bohaterów.

      Wystarczyło bowiem tylko nieznacznie zmrużyć oko, by zacząć dostrzegać w nich superbohaterów rodem z produkcji Marvela lub DC Comics. Obaj wydają się posiadać nadprzyrodzone umiejętności i właściwości jak choćby niemalże nieludzka u obu kondycja.

      Rekord Khabiba 28:0, w tym przegrane maksymalnie dwie rundy, to przecież rekord na tym poziomie niemożliwy, to rekord science-fiction.

      Tak samo, jak niemożliwe wydaje się to, że jeszcze nikomu nie udało się go zranić, upuścić choć kroplę jego krwi. Przecież ten gość spędził w oktagonie wiele godzin naprzeciwko najgroźniejszych zawodników świata, a podłoga oktagonu po każdej gali obficie zbrukana jest krwią. Wszystkich, tylko nie jego. Niemal nie da się tego wytłumaczyć racjonalnie.

      Albo fakt, że Tony Ferguson po zerwaniu więzadła krzyżowego w kolanie, operacji rekonstrukcji tego więzadła, w pół roku wraca do oktagonu i walczy, podczas gdy wiele osób po takim urazie jeszcze po roku kuśtykałaby przy samym chodzeniu. Walczy w dodatku z nie byle kim, bo z Anthonym Pettisem, byłym mistrzem kategorii lekkiej. I dają kosmicznie widowiskową walkę, którą oczywiście wygrywa Tony Ferguson. Szybkość, z jaką zregenerował się jego organizm, jego kolano, jest nieprawdopodobna i przypomina znikające w oczach rany na ciele Clarka Kenta, czyli Supermana.

      Tym, co potęguje atrakcyjność tej historii jest oczywiście fakt, że walkę pomiędzy Nurmagomedovem i Fergusonem próbowano zorganizować już cztery razy. Za każdym razem na drodze ku rozegraniu pojedynku stawały problemy zdrowotne jednego bądź drugiego. Fatum zaciążyło nad tą walką, nie ma drugiego takiego przypadku w całej historii UFC.

      Biorąc jednak pod uwagę, że zawodnicy rywalizują ze sobą nie tylko w oktagonie, lecz także poza nim, na konferencjach prasowych, na ważeniach, na face-offs, w mediach społecznościowych, wszędzie tam, gdzie ich drogi mogą się przeciąć, możemy powiedzieć, że ich bezpośrednia konfrontacja trwa co najmniej od 2015 roku. Stawali twarzą w twarz przy różnych okazjach już wielokrotnie. Odbyli niejeden ciężki obóz przygotowawczy przed zapowiedzianymi pojedynkami. Wylali morze trash-talku.

      Brakuje tylko tego kończącego epizodu w postaci samego pojedynku, co przecież wcale nie musi oznaczać, że jeśli w końcu do niego dojdzie, zakończy on historię ich wzajemnej  rywalizacji raz na zawsze. Po 18 kwietnia, w zależności od rozstrzygnięcia, objawią się nowe scenariusze na przyszłość. UFC już będzie wiedziało co z tym zrobić. Tylko niech Bogowie już się zlitują i pozwolą na to, żeby ten pojedynek wreszcie się odbył.

  • Piotr Jagodziński

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.