Zapraszam do zapoznania się z kolejną częścią serii artykułów na MMARocks pod tytułem „Historyczny szlak MMA”. W każdym z wpisów opisuję najważniejsze etapy w historii naszego ukochanego sportu. Od samych początków, przez erę UFC i Pride, aż do czasów teraźniejszych. W dzisiejszej publikacji przedstawię kulisy finałowej walki Forresta Griffina ze Stephanem Bonnarem, sylwetkę Matta Hughesa oraz powrót Royce’a Gracie do oktagonu.

Wszystkie artykuły z serii można znaleźć TUTAJ.

Finały

Diego Sanchez i Kenny Florian przypominali nieco odbicie lustrzane. Obaj potrafili świetnie walczyć w parterze i z natury byli grapplerami, ale charaktery ciągnęły ich do bijatyk w stójce. Obaj byli też skłonni do wszystkiego, żeby tylko zdobyć kontrakt z UFC. Diego był faworytem i spodziewano się, że to właśnie on zostanie zwycięzcą turnieju wagi średniej podczas pierwszego sezonu The Ultimate Fighter. Tak też się stało, pomimo dzielnej postawy Floriana, który przyzwyczaił się do roli underdoga, „The Nightmare” zwyciężył przez techniczny nokaut już w pierwszej rundzie. Nikt jednak nie wiedział czego do końca oczekiwać po walce Forresta Griffina ze Stephanem Bonnarem. Finaliści w kategorii półciężkiej byli do siebie bardzo zbliżeni umiejętnościami, a zarazem uchodzili za wystarczająco wszechstronnych, żeby nie szufladkować ich do konkretnego stylu bazowego. Mocniejszą stroną Griffina miała być stójka, natomiast parter miał minimalnie należeć do Bonnara. Forrest zrobił jednak większe wrażenie swoją postawą i ciężką pracą podczas emisji programu. Podczas TUF był członkiem niebieskiej drużyny Chucka Liddella, ale pomimo tego zaakceptował później ofertę trenowania pod okiem Randy’ego Couture’a.

Komentator UFC Joe Rogan opowiadał: „Forrestowi naprawdę podoba się fizyczny aspekt tego sportu, on po prostu lubi walczyć. Podoba mu się wychodzenie do klatki i nie przeszkadza mu, że może zaraz zostać porozcinany na twarzy. Lubi się bić, jest niesamowicie wytrzymały i robi to, co do niego należy. Mówimy tutaj o gościu, który podczas walki połamał jedną rękę, a rywala znokautował drugą. Na lewym przedramieniu Forresta widać guz po złamaniu. Nie odklepał balachy, zamiast tego walczył dalej i znokautował przeciwnika prawą ręką. To naprawdę twardy koleś”.

Już po pierwszej minucie starcia widać było, czego można spodziewać się od przebiegu całego finałowego pojedynku. Zawodnicy ani myśleli o zejściu do parteru i odważnie wymieniali ciosy na środku oktagonu. Bonnar atakował precyzyjnymi prostymi, a Griffin skracał dystans i trafiał zamaszystymi sierpowymi. Minęła ledwo połowa pierwszej rundy, a sytuacja całkowicie wymknęła się spod kontroli. Griffin i Bonnar ruszyli na krwawą wojnę, która już na zawsze zapisze się złotymi zgłoskami w historii MMA.

„Dużo trenowałem nad pracą nóg i unikami” – wspomina Bonnar. „Oczywiście szybko o wszystkim zapomniałem i zaczęliśmy po prostu rzucać szaleńcze ciosy, tak to wyglądało przez kolejne 12-13 minut”.

Druga walka finałowa nie miała żadnego związku z taktyczną szermierką na pięści. Tempo starcia było wręcz niewyobrażalne jak na spotkanie dwóch zawodników ważących blisko 100 kilogramów. Każde uderzenie było wyprowadzane z pełną siłą i jednym zamiarem – znokautować przeciwnika. Forrest i Stephan nie głowili się nad wyszukanymi kombinacjami i odpowiednim przygotowaniem swoich ataków. Po prostu napierali do przodu aż w końcu któryś z ciosów dojdzie do celu.

„Nie chciałbym punktować tej walki” – komentował Rogan głosem swoim, a prawdopodobnie także widzów i trzech sędziów punktowych. „Co za odsłona! Najbardziej emocjonująca runda jaką kiedykolwiek widziałem. To jest dla UFC niczym pierwsza runda walki Haglera z Hearnsem”.

W drugiej odsłonie Griffin został omyłkowo trafiony głową, co spowodowało duże rozcięcie na jego nosie. Krew spływająca po twarzy wywołała jedynie uśmiech u Forresta, który został jeszcze bardziej zmotywowany do dalszej wojny. Publiczność wpadła w czyste szaleństwo, nieustanna akcja i widok krwi sprawił, że hala Cox Pavilion w Las Vegas prawie eksplodowała. „To miejsce zaraz wybuchnie, wszyscy kibice wstali” – relacjonował Rogan. Uderzenia cały czas latały z obu stron, jednak w tej rundzie to Bonnar przejął inicjatywę, a po Griffinie można było zobaczyć już trudy tego pojedynku i wysokiego tempa. Forrest spojrzał z nadzieją w kierunku zegara, ale na jego nieszczęście została jeszcze połowa czasu do syreny. „Forrest znalazł się w wielkich kłopotach” – emocjonował się Mike Goldberg, drugi z komentatorów. To był prawdziwy test dla jego charakteru. Griffin zamiast zwolnić do końca, chwilę odsapnął i wrócił ze zdwojoną siłą! Goldberg kontynuował: „To jeden z najwspanialszych momentów w historii UFC. Podczas ponad 40 gal jeszcze nie widziałem dwóch zawodników toczących tak wyrównaną wojnę, jak ci dwaj przez ostatnie 10 minut. Dzisiejszego wieczora mogą zostać podpisane nie dwa, ale aż trzy kontrakty!”.

Przebieg ostatniej rundy nie uległ znacząco zmianie. Bonnar korzystał przede wszystkim z technik bokserskich, a Griffin poza ciosami sierpowymi atakował również niskimi kopnięciami i kolanami z klinczu. Akcja trwała aż do gongu kończącego tę wyjątkową walkę. Forrest i Stephan do ostatnich sekund walczyli zawzięcie o spełnienie swoich marzeń i zdobycie kontraktu z amerykańską organizacją.

„Właśnie doświadczyli państwo trzech rund najlepszej akcji w oktagonie w całej historii UFC” – w ten sposób konferansjer Bruce Buffer rozpoczął ogłaszanie werdyktu. Chwilę później odczytał karty sędziowskie, a na każdej z nich widniała punktacja 29-28 na korzyść tego samego zawodnika. Zwycięzcą okazał się… Forrest Griffin! Wśród publiczności przebijały się zarówno oklaski i okrzyki radości, ale także gwizdy i oznaki niezadowolenia z wyniku starcia. Walka była bliska, obaj zawodnicy zostawili całe swoje serce i masę zdrowia, ale nie każdy widział tutaj zwycięstwo Forresta. Sam Hoger był przekonany o triumfie Bonnara: „Każdy wie, że to Stephan wygrał walkę z Forrestem. Muszę wyjawić prawdę, a jest ona taka, że to Stephan Bonnar zwyciężył! Każdy zawodnik i kibic powie to samo”.

Sam zainteresowany naturalnie również był zdania, że to jego ręka powinna powędrować do góry, ale nie czuł wielkiego żalu co do decyzji sędziów punktowych. „Myślę, że w trakcie pojedynku Forrest był w gorszej sytuacji niż ja. Zadałem mu więcej obrażeń. Było to jednak bliskie starcie, a w takich sytuacjach werdykt może iść w obie strony, więc nie czuję się jakoś rozgoryczony”.

Szef UFC Dana White był wniebowzięty po zakończonej walce. Na dobrą sprawę w tej potyczce nie było przegranego. Choć początkowo tylko dwaj zwycięzcy The Ultimate Fighter mieli otrzymać kontrakty z UFC, to organizacja podjęła najsłuszniejszą decyzję i zaoferowała umowę także Stephanowi Bonnarowi. Obaj zawodnicy stoczyli ze sobą jedną z najlepszych walk wszech czasów i to w momencie, w którym UFC najbardziej potrzebowało takiego widowiska.

„Dana zaryzykował miliony dolarów emisją tego programu, cały okres trwania sezonu miał na celu budowanie emocji pod tę jedną finałową galę” – relacjonował dziennikarz Kirik Jenness. „Kiedy Griffin i Bonnar stoczyli ze sobą krwawy i niesamowity pokaz MMA, Dana nie musiał już więcej ścigać mainstreamu, tylko nareszcie tam trafił”.

Griffin krótko podsumował wygraną: „Kocham takie walki. Po prostu uwielbiam iść na wojnę i czekać co się wydarzy”. Z perspektywy czasu bardzo łatwo jest krytycznie patrzeć na finałowe spotkanie Forresta ze Stephanem. Obaj zawodnicy byli wyczerpani i walczyli o kolejny oddech, stójka nie wyglądała na potyczkę dwóch zawodowców i nie był to wcale pokaz technicznych umiejętności. Ta walka była jednak czymś znacznie więcej.

Bob Cook, przyszły menadżer Griffina, komentował: „Może nie był to najbardziej techniczny pojedynek na świecie. Głównie oglądaliśmy stójkę, a ludzie mówią, że ich boks wcale nie jest taki dobry lub, że ich kickboxing nie jest najlepszy. Nie o to jednak w tym wszystkim chodzi. Chodzi o dwóch facetów, którzy włożyli w to całe swoje serce. Stali naprzeciwko siebie i robili co tylko mogli, żeby zwyciężyć. W tym właśnie tkwi urok tego starcia. Mogliśmy oglądać, jak walczą dosłownie całym sobą. Użyli wszystkiego co potrafili i na co tylko mieli siły. Myślę, że to zrobiło na wszystkich takie wrażenie”.

Walka Griffina z Bonnarem była dokładnie tym, czego potrzebowało wtedy UFC. Sami właściciele organizacji pewnie nie byliby w stanie sobie wymarzyć lepszego scenariusza dla ich biznesu. Pierwszy sezon The Ultimate Fighter był właściwie ostatnią deską ratunku. UFC postanowiło postawić wszystko na jedną kartę, szarpnąć się na duży wydatek i samemu sfinansować realizację całego programu. Ryzyko się opłaciło i dziecko Zuffa odbiło się od dna. Finał w wadze półciężkiej przyciągnął przed telewizory rekordową liczbę ponad 3,3 miliona odbiorców. W trakcie walki każdy dzwonił do znajomych, żeby jak najszybciej włączyli Spike TV, bo właśnie w oktagonie dzieje się coś nieprawdopodobnego.

„Nie mieliśmy dalszego kontraktu ze stacją telewizyjną, po finałowej gali byłby koniec. Gala trwała i nic szczególnego się nie działo. Diego Sanchez rozbił Kenny’ego Floriana w 2 minuty i 49 sekund, a wtedy w głowie miałem już tylko jedną myśl. Potrzebujemy walki, która zrobi ogromne wrażenie albo inaczej Spike TV każe nam spadać” – tłumaczy Dana White. Łatwo się domyślić, że stacja była zachwycona sukcesem drugiego finału i zarazem całej gali. „To wszystko ma związek z Forrestem oraz Stephanem i tym, czego dokonali podczas swojej walki. Cała widownia na hali wrzeszczała i skakała, a my na przestrzeni 6-7 minut zwiększyliśmy oglądalność o kilka milionów”.

Dzięki udanej gali The Ultimate Fighter 1 Finale organizacja nareszcie zyskała tak potrzebny rozgłos w Stanach Zjednoczonych. Ogólnokrajowe media zainteresowały się wydarzeniami w oktagonie podczas starcia Griffina z Bonnarem, a stacja Spike TV zaoferowała UFC nową umowę do 2008 roku. Zuffa nie musiała dłużej opłacać w całości kręcenia programu, udało się stworzyć hitowe reality show o MMA. Na antenie oprócz TUF zaczęły pojawiać się także inne materiały związane z UFC, jak chociażby klasyczne pojedynki z archiwum organizacji.

Pojedynek trenerów

The Ultimate Fighter okazało się kurą znoszącą złote jajka, a korzyści UFC były podwójne. Z jednej strony program był świetną platformą do wyławiania i promowania przyszłych gwiazd, a z drugiej organizacja mogła w skuteczny sposób reklamować gale PPV z walką wieczoru pomiędzy dwoma trenerami. „Od samego początku właśnie taki był zamysł” – tłumaczy Dave Meltzer z Wrestling Observer Newsletter. „W pierwszym sezonie trenerami byli jednak Liddell i Couture, którzy nie mieli żadnego konfliktu i odnosili się do siebie z szacunkiem”.

Randy Couture miał na karku już 41 lat, ale cały czas znajdował się w świetnej kondycji i formie fizycznej. W życiu prywatnym zmagał się z problemami spowodowanymi burzliwym rozwodem, jednak takiemu weteranowi nic nie mogło przeszkodzić w przygotowaniach, był głodny walki jak nigdy wcześniej. W poprzednim pojedynku udanie zrewanżował się Vitorowi Belfortowi, odzyskując pas mistrzowski w wadze półciężkiej. Już raz pokonał Liddella, a druga potyczka obu panów została zaplanowana na galę UFC 52, zaledwie tydzień później po finałach TUF. Ostatecznie aż 10 milionów osób obejrzało do tego czasu wojnę Griffina z Bonnarem. UFC przebojem wydostało się z podziemia, a oczy starych i nowych kibiców tej rozwijającej się dyscypliny były teraz zwrócone w kierunku Randy’ego oraz Chucka.

„Myślę, że cały program, w tym finałowy pojedynek, po prostu nie mogły wyglądać jeszcze lepiej” – mówił Couture. „Więcej osób oglądało ten sport w przeciągu ostatnich 2-3 miesięcy, niż kiedykolwiek wcześniej”.

Hala MGM Grand Arena w Las Vegas była wypełniona po brzegi, wszystkie bilety na galę UFC 52 zostały sprzedane. UFC tak długo starające się wiązać koniec z końcem, nareszcie zdobyło upragnione zainteresowanie ze strony społeczeństwa. Nigdy wcześniej na żadnym wydarzeniu amerykańskiej organizacji nie pojawiło się aż tylu dziennikarzy, co 16 kwietnia 2005 roku. UFC po raz trzeci od czasu wykupienia przez Zuffa miało okazję na zrobienie wrażenia wśród licznie zebranych nowych fanów. UFC 33, które uchodzi za jedną z najgorszych gal w historii organizacji, było krokiem o kilka wstecz. Podczas UFC 40, gdzie w walce wieczoru spotkali się Tito Ortiz oraz Ken Shamrock, udało się już osiągnąć sukces. Tym razem jeszcze więcej osób zwróciło swoją uwagę w kierunku oktagonu, a UFC otrzymało szansę do zatrzymania u siebie licznego grona fanów. Wystarczyło spełnić tylko jeden warunek, gala UFC 52 musiała choć w pewnym stopniu nawiązać do emocji sprzed tygodnia.

Tego wieczoru odbył się między innymi historyczny rewanż Matta Hughesa z Frankiem Triggem. Wypełnionymi zwrotami akcji jednorundowy pojedynek, zakończony zwycięstwem przez poddanie Hughesa, był świetną przystawką przed głównym daniem tego wydarzenia.

Walka wieczoru UFC 52 miała otoczkę wielkich bokserskich pojedynków. „Mam gęsią skórkę, to miejsce jest elektryzujące” – komentował Joe Rogan. Couture miał podobny plan na walkę jak niecałe dwa lata wcześniej. Chciał bić się w stójce tylko tak długo, dopóki nie uda mu się przejść do klinczu i zdobyć obalenia. Liddell podczas przygotowań zwrócił uwagę na aspekt, który jego zdaniem był główną przyczyną porażki z Randym. „Największą różnicę w pierwszej walce z Couturem zrobiła moja kondycja. Dzięki temu, że opadłem z sił, mógł skutecznie wprowadzić w życie swój plan. Mógł robić to, co chciał, w przeciwieństwie do mnie. Od tego czasu zmieniłem swój trening. Metodą prób i błędów testowaliśmy wiele rozwiązań. Podczas walki z Tito wszystko miałem już ogarnięte” – tłumaczył Chuck.

„The Natural” dobrze sobie radził w wymianach bokserskich na początku pierwszej rundy. Udało mu się nawet zagonić Liddella pod siatkę i był już o krok od przeniesienia walki na ziemię, kiedy to Chuck trafił go palcem w oko. Po wznowieniu akcji Randy stracił opanowanie i ruszył agresywnie do przodu. Liddell wykorzystał ten fakt i skontrował precyzyjnym prawym prosto na głowę szarżującego rywala. Chuck był idealnie przygotowany na taki scenariusz. W pierwszej walce Randy zaskoczył go swoją agresją i chęcią do wymieniania ciosów. Tym razem wiedział już jak reagować na taką taktykę. „Dużo wniosków wyciągnęliśmy z tamtego pojedynku. John Hackleman, mój trener, kazał mi się dużo ruszać i pracować nogach. W momencie, w którym się zatrzymywałem, ryzykowałem wylądowaniem na plecach. Jeśli zobaczycie, to ciągle poruszałem się w boki oraz naprzód” – wyjaśniał Liddell na konferencji prasowej po gali. Randy Couture został znokautowany w pierwszej rundzie, a „The Iceman” po raz pierwszy został mistrzem UFC w kategorii do 93 kilogramów.

„W stójce walczył lepiej niż zazwyczaj” – kontynuował Chuck. „Udało mi się trafić go w szczękę. Nie ma wiele osób, które ustałyby taki cios. Całą swoją karierę czekałem na zdobycie tego tytułu. Randy jest wielkim mistrzem i świetnym kolesiem”.

Nowe UFC

Chuck Liddell szybko stał się twarzą UFC i główną gwiazdą organizacji w erze Zuffa. Bardzo dobrze wkomponował się w rolę niegdyś pełnioną przez Kena Shamrocka, a następnie przez Tito Ortiza. Chętnie udzielał wywiadów i występował w telewizji. Walczył efektownie, był specjalistą od nokautów, miał chwytliwy pseudonim i wizerunek, z charakterystycznym irokezem i tatuażem na głowie. Jednocześnie był też wyluzowanym, składnie wypowiadającym się facetem z wyższym wykształceniem.

Uczestnicy pierwszego sezonu TUF również zdobyli swoją rozpoznawalność. Zuffa miała wielkie plany, a ci zawodnicy stanowili dla organizacji ważną część. Kibicie ich kojarzyli i lubili, a do tego nie oczekiwali wielkich pieniędzy za walki. Gwiazdy pokroju Ortiza były bardziej zainteresowane podpisaniem nowego, wyższego kontraktu niż faktycznym wyjściem do oktagonu. Dana White zwykł mawiać, że więcej ludzi widziało walkę Griffina z Bonnarem niż w ogóle wiedziało kim jest Tito.

Sukces TUF przyczynił się do powstania gal z serii „Ultimate Fight Night” (obecnie UFC Fight Night) transmitowanych w otwartej telewizji, a nie w systemie PPV. Pierwsze wydarzenie miało miejsce 6 sierpnia 2005 roku w Las Vegas. Gale Ultimate Fight Night nie były stworzone dla największych gwiazd, czy powracających weteranów. Głównymi twarzami zostali uczestnicy The Ultimate Fighter, których poczynania widzowie śledzili przez kilkanaście tygodni. Część zawodników biorąca udział w programie to byli prawdziwi fachowcy, z aspiracjami do walk o najwyższe laury, jednak niektórzy mocno odstawali od swoich bardziej utalentowanych kolegów.

„Ci kolesie są dla mnie zawodnikami klasy B albo C. Nie uważam, że są dobrymi wojownikami” – twierdził Tito Ortiz w jednym z wywiadów. „Nagle zostali wyniesieni na piedestał. To młode dzieciaki i wygląda na to, że są tacy, którzy zawalczyliby dla UFC za darmo. Oni po prostu chcą być w UFC i tyle, a to zabiera miejsce zawodnikom, którzy siedzą w tym od dawna. To nasza praca, nie hobby. Zarabiamy w ten sposób na życie. To są nasze kariery, zarabiamy pieniądze, a oni tu przychodzą walczyć za darmo? To znaczy ile, 1500 dolarów? Żartujecie sobie? Co jeśli stanie im się krzywda? Taka wypłata nawet nie starczy na opłacenie treningów, a co dopiero na jedzenie podczas dwóch miesięcy przygotowań. Ci zawodnicy walczą dosłownie za darmo. Nic nie muszę nawet mówić. Wystarczy obejrzeć odcinek The Ultimate Fighter i posłuchać jak mówią, że zrobią wszystko, co UFC im rozkaże. Wiecie do czego się to sprowadza? Są zwykłymi marionetkami sterowanymi przez UFC. Więcej siły dla nich, naprawdę życzę im osiągnięcia sukcesów. Wydaje mi się jednak, że zawodnicy nie są już tacy jak kiedyś”.

Ortizowi i innym bardziej doświadczonym zawodnikom mogła się nie podobać nowa koncepcja UFC, ale organizacja była zachwycona organizacją walk dla młodych wojowników występujących za małe pieniądze. Popularność UFC gwałtowanie rosła, zgodnie z nadziejami Zuffa. UFC 52 sprzedało rekordową liczbę 280 tysięcy subskrypcji PPV. Właśnie na takim poziomie Zuffa od dawna wyobrażała sobie swój interes. Po latach problemów finansowych i ciężkiej walki o utrzymanie na rynku, sytuacja obróciła się o 180 stopni. Jeszcze niedawno takie wyniki sprzedażowe były nie do pomyślenia, a teraz wszystko wskazywało na to, że to dopiero skromny początek. Potencjał do rozwoju UFC wydawał się w tym momencie nieskończony.

Naturalnie następnym krokiem organizacji było wyprodukowanie drugiej edycji The Ultimate Fighter. Trenerami w kolejnym sezonie zostało dwóch posiadaczy pasów UFC. Mistrz wagi półśredniej Matt Hughes oraz mistrz wagi średniej Rich Franklin. Udział w TUF był wielką szansą na wypromowanie się nie tylko dla uczestników, ale również dla trenerów. Hughes nie był jednak szczególnie podekscytowany propozycją od UFC. Ciężko było go przekonać do wyjazdu z farmy na treningi, a co dopiero do przenosin na kilka miesięcy do Las Vegas w celu nakręcenia programu. „Dana White zadzwonił i powiedział, że potrzebuje mnie do drugiego sezonu The Ultimate Fighter. Powiedziałem mu, że muszę to przemyśleć. Nie chciałem za bardzo brać w tym udziału, ale pogadałem z żoną, która powiedziała, żebym jechał. Oddzwoniłem następnego dnia i zgodziłem się” – wspomina Hughes.

Sprawy nabrały jednak bardzo nieoczekiwanego obrotu, kiedy Matt i Rich poinformowali White’a, że wcale nie mają zamiaru ze sobą walczyć. W programie, w którym jednym z głównych celów jest promocja gali PPV z pojedynkiem obu trenerów, stanowiło to niemały problem. Nic więc dziwnego, że drugi sezon TUF okazał się kompletnym niewypałem. Choć z tej edycji wywodzą się tacy zawodnicy jak Rashad Evans, czy Joe Stevenson, to oglądalność programu drastycznie spadła w porównaniu do pierwszego sezonu. Zamiast wielkiego pojedynku dwóch mistrzów, kibice dostali dwa zastępcze starcia na gali UFC 56. Hughes pokonał wówczas Joe Riggsa, a Franklin efektownie znokautował Nate’a Quarry’ego. Druga edycja TUF była nieudana, choć akurat Matt Hughes skorzystał na niej najbardziej, zyskując dużo większą popularność.

Country Boy

Matt Hughes wychowywał się na farmie w Hillsboro w stanie Illinois. Dorastając walczył i ćwiczył zapasy ze swoim bratem bliźniakiem Markiem. Jego stylem bazowym były właśnie zapasy, w zawodach uniwersyteckich udało mu się dotrzeć do 1 Dywizji NCAA. Matt pracował jako asystent trenera zapasów i właśnie wtedy usłyszał o MMA. „Mój przyjaciel do mnie przyszedł i powiedział, że będzie walczył za kilka tygodni. Zacząłem z nim trenować i stałem się tak samo dobry jak on. Też dostałem walkę, wygrałem i dalej już się to jakoś potoczyło” – wspomina Hughes.

Zapaśnik z Hillsboro wiele zyskał na przewodnictwie Monte Coxa, promotora i menadżera. Cox był niegdyś bokserem, a następnie reporterem dla gazety. Do świata MMA trafił relatywnie szybko i jeśli szukałeś walki, to warto było znać właśnie taką osobą. Monte Cox miał kontakty w większości organizacji i załatwiał pojedynki swoim zawodnikom na całym świecie. Jeśli to się jakimś cudem nie udawało, to zawsze mógł wepchnąć takiego wojownika na kartę walk jednej z gal organizowanych przez siebie.

„Będę szczery, kiedy trafiłem pod skrzydła Monte, to nie miałem jeszcze o niczym pojęcia. Nie wiedziałem jak odróżnić dobrego menadżera od złego, miałem po prostu szczęście, że udało mi się natrafić na właściwego kolesia” – opowiada Hughes. „To nawet nie było tak, że ja go wybrałem, to Monte Cox się do mnie odezwał, a ja zaakceptowałem jego ofertę. Bez dobrego menadżera zawodnik nie wie, jakie walki powinien brać. Byłem nowy w tym sporcie i nie miałem pojęcia, które pojedynki mam przyjmować, a których odmawiać. Odpowiedni menadżer będzie trzymał cię na najlepszej ścieżce”.

Cox wysłał Hughesa do stanu Iowa na treningi z mistrzem UFC Patem Miletichem. Zapasy Matta mogły zagwarantować mu bogatą karierę, jednak wielu mistrzów NCAA i medalistów olimpijskich nie radziło sobie po przejściu do MMA, ponieważ nie rozwinęli swojego arsenału o niezbędne umiejętności. W tamtych latach Miletich był czołowym trenerem, który potrafił przekazać dokładną wiedzę, która jest wymagana, żeby osiągnąć sukces w MMA. „Pat nauczył mnie wszystkiego, od moich najlepszych poddań aż do technik w stójce. Pat był dla mnie naprawdę niesamowity. Połowa mojej wiedzy pochodzi od Pata, a druga połowa od Jeremy’ego Horna i pozostałych” – opisuje Hughes. „Zawsze dążyliśmy do tego, żeby stać się jak najbardziej wszechstronnym zawodnikiem. Pracowaliśmy nad stójką, uderzeniami i obaleniami”.

W 1999 roku Cox zapewnił Hughesowi walkę na karcie wstępnej gali UFC 22. Wcześniej Matt walczył przede wszystkim w Extreme Challenge, a poprzedni występ stoczył w japońskim Shooto. Teraz nareszcie przyszedł na pojedynek w największej organizacji w USA, a niewątpliwie pomógł w tym fakt, że Monte Cox był dobrym znajomym Johna Perettiego, ówczesnego głównego matchmakera UFC.

„Dzwonili kilka razy, ale nic nie mogło z tego wyjść. Zawsze coś się działo i ostatecznie nie walczyłem. W końcu udało mi się wejść do oktagonu na gali UFC 22. W tym momencie moja kariera wystartowała na dobre. Wygrałem i ludzie zaczęli kojarzyć kim jestem” – opowiada Hughes. Tym, co jednak naprawdę wystrzeliło karierę Matta w górę była porażka jego mentora Pata Mileticha z Carlosem Newtonem na gali UFC 31. Miletich stracił w tym starciu pas UFC w wadze półśredniej, który po raz pierwszy okazał się realnym celem dla Hughesa. Motywacją dla Matta nie był jednak tytuł, a chęć zemsty. „Nie spodobało mi się to ani trochę. Gość pokonał mojego trenera i mentora. Bardzo było dla mnie ważne, żeby pomścić porażkę Pata i wygrać z Carlosem”.

Newton

Pochodzący z Kanady Carlos Newton uchodził za jednego z najbardziej widowiskowych i charyzmatycznych zawodników na świecie. Nieważne, czy wygrywał, czy przegrywał, jego występy dostarczały zazwyczaj najwięcej emocji spośród wszystkich walk na gali. Jego pierwsza obrona pasa z Mattem Hughesem na UFC 34 nie była żadnym wyjątkiem. Pojedynek toczył się w szybkim tempie, Hughes zdołał obalić, ale Newton odwrócił pozycję i od razu zaczął szukać drogi do poddania. Pierwsza runda była pokazem świetnego grapplingu z obu stron i żaden z zawodników nie zdobył znaczącej przewagi.

Wszystko rozstrzygnęło się w drugiej odsłonie. Matt w swoim stylu wyniósł wysoko przeciwnika, żeby po chwili wykonać slam, ale Newton cały czas miał zapięty ciasny trójkąt. Kanadyjczyk został przyciśnięty w powietrzu do siatki, ale nie odpuszczał duszenia. Zaraz potem Hughes grzmotnął Newtonem o ziemię i ten stracił przytomność. Carlos został znokautowany, a Matt Hughes pomścił porażkę swojego trenera i zdobył pas mistrzowski UFC.

Monte Cox, menadżer Hughesa, tak podsumował ten pojedynek: „Jaka mogła być inna decyzja? Sędzia John McCarthy musiał coś zdecydować w tym oktagonie. Newton leżał nieprzytomny na plecach, nikt nie kwestionuje tego, że uciął sobie tam drzemkę. Matt jest na kolanie i nie można zobaczyć jego twarzy. Nie widać czy jest przytomny, zamroczony lub uśpiony, kto to wie? To była prawdopodobnie najbliższa walka w historii MMA. Co trzeba zrobić, żeby pojedynek był bardziej wyrównany? Ktoś musiał mieć szczęście, a ktoś inny pecha. Ważną kwestią jednak jest, że kilka sekund później Hughes skakał po klatce, a Newton w dalszym ciągu spał”.

Słowa Coxa są oczywiście odpowiedzią na liczne kontrowersje związane z zakończeniem jednego z głównych pojedynków UFC 34. Po przerwaniu starcia jak na tacy było widać, że Hughesowi kręciło się w głowie od duszenia i był dosłownie chwilę od całkowitej utraty przytomności. Newton i duże grono obserwatorów twierdzi, że Matt odpłynął będąc jeszcze na nogach i slam był wynikiem utraty sił przez Amerykanina. Trwały spory, czy Hughes został słusznie ogłoszony zwycięzcą, ale ostatecznie rezultat pozostał bez zmian i zawodnik z Hillsboro mógł się cieszyć tytułem mistrza wagi półśredniej.

„To musiała być idealna synchronizacja, żebyśmy odpłynęli w tym samym czasie” – twierdził Newton. „Zdecydował dosłownie ułamek sekundy. Albo stracił przytomność kiedy spadaliśmy albo jeszcze kiedy trzymał się na nogach. Puściłem swoje nogi i duszenie w momencie, w którym upadłem na matę, więc logika podpowiada, że to on musiał odpłynąć jako pierwszy. Z drugiej strony rozumiem całą sytuację i jak łatwo było o podjęcie złego wyboru. Sędziowie byli w szoku, gdy zobaczyli jak uderzam głową o ziemię. Cała uwaga skupiła się na mnie i każdy chciał zadbać o moje bezpieczeństwo, co doceniam”.

Po zakończeniu walki Hughes był zmieszany i zdezorientowany. Musiał spytać Jeremy’ego Horna, który znajdował się w jego narożniku, żeby mu wytłumaczył, co się wydarzyło. Dopiero wtedy zaczął świętować zwycięstwo, ale później Hughes uparcie bronił się i twierdził, że tak naprawdę wcale nie został uduszony.

„Nie straciłem przytomności, byłem tylko trochę oszołomiony. Pierwszą rundę wygrałem dosyć łatwo, myślę, że każdy sędzia punktował tę odsłonę dla mnie. W drugiej rundzie obaliłem go i wtedy złapał mnie w trójkąt. Żeby się uwolnić uniosłem go, ale on tylko dopiął duszenie jeszcze mocniej. Zacząłem odczuwać mocny ucisk, więc zrobiłem krok wstecz i rzuciłem nim o matę. Trójkąt był taki bolesny, że musiały minąć ze dwie sekundy, żebym ogarnął, co wydarzyło się po tym slamie. To było zanim zobaczyłem, że jest znokautowany. W żadnym wypadku nie straciłem przytomności. Byłem jedynie przymulony po ciasnym duszeniu. Mój slam nie miał żadnego związku z odpłynięciem. Pobiegałem trochę, a on cały czas leżał na ziemi i cierpiał”.

To był pierwszy taki przypadek w MMA, w którym ogłoszenie rezultatu przypominało wyłonienie zwycięzcy w biegu sprinterskim za pomocą fotokomórki. Najlepszym sposobem, żeby rozwiązać ten spór było naturalnie zestawienie szybkiego rewanżu w oktagonie. „Jesteśmy w trakcie negocjacji z Carlosem. Jeśli dojdziemy do porozumienia, to zestawimy prawdziwą superwalkę” – opisywał Lorenzo Fertitta. „Rewanż rozstrzygnie całą tę debatę raz na zawsze. Carlos i Matt się świetnymi zawodnikami, to po prostu musi się wydarzyć”.

Drugie spotkanie obu panów nie pozostawiło już żadnych wątpliwości, który z nich jest lepszym zawodnikiem. Kanadyjczyk dużo pracował nad swoimi zapasami i miał plan, żeby tym razem utrzymać ten pojedynek w stójce, ale Hughes nie podzielał jego zamiarów. Mistrz regularnie obalał i obijał w parterze Newtona, dopóki walka nie została przerwana w czwartej rundzie przez TKO po kolejnych uderzeniach. Łącząc ten triumf z ostatnim zwycięstwem nad Hayato Sakuraiem, szanowanym japońskim zawodnikiem, stało się już jasne, że Matt Hughes jest absolutnie czołowym fighterem wagi półśredniej na świecie, a być może nawet najlepszym wojownikiem bez podziału na kategorie wagowe.

Hughes po wygranej z Newtonem odprawił jeszcze trzech następnych pretendentów: Gila Castillo, Seana Sherka oraz Franka Trigga. Amerykanin wygrywał z najlepszymi zawodnikami, których UFC mogło mu zagwarantować i robił to z niesłychaną łatwością. Miał na swoim koncie pięć obron pasa, co stanowiło rekord organizacji. Był szanowany przez fanów bardziej zaznajomionych ze sportem, ale daleko było mu do statusu gwiazdy. Matt był najlepszy, ale to nie zawsze wystarcza do zainteresowania ludzi swoją osobą. Potrzebna jest jeszcze odpowiednia osobowość i widowiskowy styl. Hughes był zapaśnikiem i dominował swoich rywali, jednak w jego rekordzie na próżno było szukać spektakularnych nokautów i poddań. Liczba zwycięstw w rekordzie Hughesa ciągle rosła, w przeciwieństwie jednak do sprzedaży PPV gal z jego udziałem. Matt Hughes w walce wieczoru to nie było wydarzenie, które przyciągało wielu kibiców na hale i przed telewizory. Mistrz wagi półśredniej UFC mógł być najlepszy na całym świecie, jednak jego występy mało kogo emocjonowały.

W MMA nawet najlepsi kiedyś w końcu przegrywają. Najmniejszy błąd może spowodować wpakowanie się w poddanie lub nadzianie na nokautujący cios. Matta Hughesa spotkało to w szóstej obronie tytułu, kiedy to młody BJ Penn poddał go duszeniem zza pleców na gali UFC 46. Utrata pasa i zrzucenie z tronu nie zabolało Hughesa w szczególnym stopniu, a wręcz przeciwnie. Zamiast gniewu, czy smutku, Amerykanin poczuł ulgę. Ciężko było mu utrzymywać przez lata miano perfekcyjnego zawodnika nie do pokonania.

„Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakim obciążeniem dla psychiki jest ten sport. Musisz być tak samo mocny mentalnie, tak jak jesteś silny fizycznie” – tłumaczył Hughes. „Po walce z Pennem odczułem ulgę, że nie będę musiał dłużej bronić pasa. Po pewnym czasie zaczyna ci to doskwierać. Kiedy tyle razy obroni się tytuł, to kolejne walki przestają cię już obchodzić. Z jednej strony byłem szczęśliwy, że nie będę musiał dłużej tego robić, ale z drugiej jednak chciałoby się być mistrzem przez cały czas, więc to patowa sytuacja”.

Po zwycięstwie BJ Penn nie doszedł do porozumienia z UFC w sprawie swojego kontraktu. Odszedł, żeby walczyć w K-1 MMA i kategoria półśrednia pozostała bez mistrza. Hughes po szybkim odbudowaniu się po raz kolejny zawalczył o tytuł. Na gali UFC 50 Matt poddał w pierwszej rundzie Georgesa St-Pierre’a, wschodzącą gwiazdę z Kanady. Hughes ponownie rozgościł się na tronie w swojej dywizji, ale w dalszym ciągu fani nie mieli ochoty płacić za oglądanie jego występów. Już wkrótce jednak sytuacja uległa zmianie.

TUF 2

Matt Hughes został trenerem w drugim sezonie programu The Ultimate Fighter, dzięki czemu szybko pozbył się łatki bezbarwnego i nudnego zapaśnika. Widzowie mogli dokładniej zapoznać się z charakterem mistrza wagi półśredniej. Część go pokochała, a część znienawidziła. Hughes pokazał, że jest bardzo zarozumiały i arogancki. Zachowywał się niczym Tito Ortiz, ale w odróżnieniu od niego nie grał pod publiczkę, tylko pokazywał swoją prawdziwą osobowość.

Amerykanin okazał się totalnym dupkiem, prywatnie ciężko było go lubić. Kiedy jego zawodnicy wygrywali swoje walki w programie, była to zasługa trenera. Kiedy zaś przegrywali, Hughes umywał ręce i zrzucał winę na podopiecznych. Hughes nie musiał niczego udawać przed kamerą, po prostu był sobą.

„Wszystko, co powiedziałem albo zrobiłem w programie, to byłem prawdziwy ja” – opowiadał Hughes. „Po paru dniach zapomina się, że wszędzie dookoła są kamery i zaczyna się zachowywać naturalnie. Widzowie muszą zrozumieć jednak jedno. W programie pokażą co chcą, a usuną to, czego nie będą chcieli publikować. Mogłem 5 razy zachować się jak dupek, a 150 razy być najmilszym kolesiem na świecie. Jeśli tylko będą mieli ochotę, to w programie przedstawią tylko 5 gorszych momentów, a całą resztę pominą. Możesz być dobrym gościem, a oni na siłę wykreują cię na czarny charakter. W takim programie jest dużo montażu i nic z tego nie jest prawdą”.

UFC nie potrafiło dobrze sprzedać Hughesa jak dominującego mistrza prosto z farmy, więc podjęto decyzję o podkreśleniu wizerunku Matta jako tego „złego”. Bad boye w MMA zawsze byli gorącym towarem, co pokazały przykłady chociażby Tanka Abbotta, czy Tito Ortiza. W ten oto sposób Matt otrzymał drugie życie w amerykańskiej organizacji. Hughes zwracał uwagę, że w programie pokazywano jak urządził lekki trening, podczas gdy w rzeczywistości dał ostry wycisk zawodnikom. W innym przykładzie mówił, że zawsze emitowano jego zaczepki w stronę Franklina, a podobne sceny w odwrotnym kierunku były usuwane. Oglądalność drugiego sezonu spadła w porównaniu do inauguracyjnej edycji, nie było wielkiego starcia trenerów, ale UFC i tak miało powody do zadowolenia. Nareszcie stworzyli większe zainteresowanie wokół Matta Hughesa.

W międzyczasie, kiedy kariera Hughesa nabierała rozpędu, Zuffa od lat prowadziła bezowocne negocjacje z Roycem Graciem na temat kolejnej walki Brazylijczyka w oktagonie. W końcu właścicielom UFC udało się dopiąć swego i namówić weterana do podpisania kontraktu. „Nie chodzi tutaj jedynie o odpowiedni termin na walkę. Istnieje też aspekt biznesowy” – tłumaczył Gracie. „UFC pracowało z moim menadżerami przez cztery lata, żebym mógł powrócić do UFC. Zawarli umowę, a ja jestem wojownikiem i mogę walczyć gdziekolwiek”. Powrót Royce’a stał się faktem.

Wielki powrót

Royce Gracie to prawdziwa legenda MMA. Brazylijczyk wygrywał 3 z 4 pierwszych turniejów UFC i był niepokonany w oktagonie. Z występami w USA pożegnał się w 1995 roku, w kolejnych latach tocząc kilka pojedynków w Japonii, między innymi z Kazushim Sakurabą i Hidehiko Yoshidą. Po ponad 11 latach przerwy Gracie zdecydował się jednak na wielki powrót do UFC. Jego postać była wręcz mityczna, więc UFC nie zestawiło Royce’a z pierwszym lepszym zawodnikiem, a z Mattem Hughesem. Było to idealne wyzwanie dla Brazylijczyka, który chciał pojedynkować się jedynie z najlepszymi wojownikami.

„Nie muszę już nic więcej udowadniać. Walczyłem cztery razy jednego wieczoru, bez żadnych zasad i limitów wagowych. Jako jedyny wygrałem aż trzy turnieje UFC” – opowiadał Royce. „Stoczyłem drugą najdłuższą walkę w historii MMA, mierzyłem się z rywalami, którzy byli trzy razy więksi ode mnie. Nie mam nic do udowodnienia. Ten pojedynek to po prostu kolejne wyzwanie w moim życiu, robię to dla siebie”.

Matt Hughes był zdecydowanie najcięższym przeciwnikiem Brazylijczyka od czasu historycznej batalii z Kazushim Sakurabą. „Hughes to bardzo twardy rywal. Jest aktualnym mistrzem wagi półśredniej i wiemy, że będzie to trudne starcie. Royce jest jednak pewny siebie i znajduje się w doskonałej formie. Fizycznie i psychicznie będzie gotowy na sto procent w dniu gali” – zapewniał Royler Gracie, brat Royce’a. „Jego motywacja stoi na najwyższym poziomie, jest bardzo zdeterminowany, żeby zawalczyć z Hughesem. Podoba mu się sytuacja, w której się znalazł. Od 11 lat nie walczył w UFC i traktuje ten pojedynek jako test, a Royce lubi być testowany”.

Gracie wygrywał wcześniej z czołowymi zapaśnikami, ale przez ponad dekadę wiele zdążyło się pozmieniać. Zapaśnicy w MMA ewoluowali, potrafili więcej niż tylko obalać, a na ziemi nie byli już bezradni. Hughes doskonale wiedział, czego spodziewać się po Graciem i potrafił obronić się przed technikami kończącymi w parterze. Dodatkowo zapaśnicze wyszkolenie mistrza oznaczało, że to on będzie decydował w jakiej płaszczyźnie będzie toczył się ten pojedynek.

„To on będzie tym, który dyktuje tempo i warunki walki. Jeśli będzie chciał się bić w stójce, to jestem gotowy wymieniać z nim uderzenia” – mówił Royce. „Spodziewam się jednak, że w końcu wykorzysta swój styl bazowy, a więc zapasy. Będzie próbował mnie obalić i obijać w parterze. Jeśli wybierze potyczkę w stójce to okej, ale ja nie jestem stójkowiczem. Jestem grapplerem. Nie mam zamiaru utrzymywać akcji na nogach, jeśli przejdziemy do klinczu, to któryś z nas zostanie sprowadzony na plecy. Nie pozwolę mu zapiąć klamry i wynieść mnie do góry. Sam go obalę albo wciągnę do gardy”.

UFC ze wszystkich swoich sił promowało pojedynek Hughesa z Graciem. Na Times Square w Nowym Jorku postawiono ogromny billboard reklamujący galę, a dziennikarze z całego kraju zainteresowali się tym wydarzeniem. MMA w Kalifornii zostało nareszcie zalegalizowane i miejscowi kibice byli podekscytowani wszystkimi walkami organizowanymi w regionie. Jedną z pierwszych gal w tym stanie było Strikeforce z udziałem Franka Shamrocka i Cesara Gracie. W marcu 2006 roku na hali zasiadła wówczas rekordowa liczba 18 265 widzów. Galę UFC 60: Hughes vs Gracie z trybun Staples Center w Los Angeles oglądało ponad 14 tysięcy osób. Ceny biletów zostały znacząco podwyższone, a łączny wpływ z bramki wyniósł blisko 3 miliony dolarów. Był to drugi wynik w historii UFC, ale Zuffa wcale nie była usatysfakcjonowana przychodem z kas biletowych. Planem organizacji było pobicie rekordu, jednak fani wcale nie byli tacy chętni, żeby tłumnie ruszyć po horrendalnie drogie wejściówki. Najtańsze i najbardziej oddalone od oktagonu miejsca kosztowały aż 400 dolarów. Jeśli ktoś chciał mieć lepszy widok na akcję, to musiał liczyć się z wydaniem czterocyfrowej kwoty. Rynek był już na tyle nasycony MMA, że takie ceny biletów nie miały prawa bytu. Gdyby to jeszcze była pierwsza gala organizowana w Kalifornii, to Zuffa mogłaby odnieść sukces. UFC 59 odbyło się jednak w podobnej lokalizacji zaledwie półtora miesiąca wcześniej.

UFC nie miało natomiast żadnych problemów ze sprzedażą PPV, UFC 60 wykupiło aż 620 tysięcy osób. Hughes był zdecydowanym faworytem, ale pewność siebie i opanowanie Royce’a mogły robić wrażenie. „To jest mój dom. Ja to zbudowałem” – twierdził Brazylijczyk. Kibice chcieli zobaczyć, czy stara legenda jest w stanie sobie poradzić w odmienionym UFC. Amerykańska organizacja mocno się gimnastykowała, żeby wymazać mniej udane występy Royce’a w Japonii i przedstawiać go jako niezwyciężonego wojownika. „Historia Royce’a została przepisana na nowo w taki sposób, żeby pominąć jego pojedynki w Japonii. Terminu „niepokonany” używano nagminnie, a to było mylące i miało na celu oszukać kibiców” – krytykował Dave Meltzer. „UFC nie może tak postępować, jeśli chcą być uważani za prawdziwą dyscyplinę sportową. W MLB nie wymazuje się historii, nie zmyśla rekordów drużyn oraz zawodników, a komentatorzy nie zmieniają wyników meczów. Nawet w boksie, do którego UFC tak chętnie się porównuje, takie rzeczy nie mają miejsca. HBO nie udaje, że walki, które były transmitowane poza HBO, nigdy nie miały miejsca. Nawet WWE, które przez dekady zachowywało się nieuczciwie, nie stosuje już takich brudnych zagrywek”.

Obaj zawodnicy byli spokojni i wyluzowani przed wyjściem do oktagonu. Na twarzy Royce’a nie malowały się żadne emocje, a Matt rozmawiał i żartował ze swoim narożnikiem. Dla takich doświadczonych graczy był to tylko kolejny dzień w pracy, podchodzili do walki bez okazywania zbędnych nerwów.

„Presja nie istnieje, jeśli wierzysz w to, co robisz i dorastasz w środowisku, które jest przesiąknięte rywalizacją od 80 lat” – tłumaczył Gracie. „Jeśli zostałbyś nagle wysłany na środek wojny w Iraku, to byś zwariował. Jeśli jednak spędziłbyś tam 10 lat, to wybuchy granatów nie robiłyby na tobie już wrażenia. Tak właśnie wyglądało to w mojej rodzinie, w ten sposób dorastałem. Na Graciech cały czas ciążyła presja, nie tylko w dniu walki. Podczas seminarium każdy chciał się z nami pojedynkować, więc dlatego stres nie jest problemem”.

UFC tak umiejętnie wypromowało walkę wieczoru gali w Los Angeles, że można było zapomnieć na jak głęboką wodę został wrzucony Royce Gracie. Hughes był sportowcem światowej klasy, Brazylijczyk nie mógł dorównać mu formą fizyczną. Gracie był wolniejszy i słabszy od mistrza. Matt przeniósł walkę do parteru, przeszedł gardę Royce’a i zapiął balachę. Gracie nie miał zamiaru odklepać, Hughes odpuścił dźwignię i zaszedł rywalowi za plecy. Rozpłaszczył Brazylijczyka na macie i zasypał go gradem ciosów, które zapewniły mu zwycięstwo przez techniczny nokaut w pierwszej rundzie.

„Nie miałem pojęcia, że to będzie takie proste. Kiedy trafiliśmy na ziemię pomyślałem, że Royce wyczaruje zaraz jakąś technikę, której nawet nie znam i mnie podda” – relacjonował Hughes. „Po obaleniu starałem się wyluzować i trzymać tak blisko, żeby nie miał miejsca na poddanie. W końcu dotarło do mnie, że nie ma przygotowanego na mnie żadnego skończenia i nie byłem w ogóle zagrożony. Przestałem bać się jakichkolwiek dźwigni, duszeń i ciosów z dołu. Około 30-45 sekund zajęło mi dojście do wniosku, że Royce nie stanowi żadnego zagrożenia. Nie chciałem tracić zbędnie sił, więc poszedłem po inną technikę. Myślę, że Gracie nigdy nie walczył z atletą mojego pokroju. Ten sport go przegonił. MMA ewoluowało, a Royce stał w miejscu. Po prostu nie nadążył za rozwojem dyscypliny”.

Matt Hughes oficjalnie zakończył rozdział w historii MMA pod tytułem „Royce Gracie w UFC”. Zuffa miała jednak w zanadrzu kolejną legendę, której występ mógł wywołać jeszcze większe poruszenie niż starcie Royce’a z Mattem. Brazylijczyk i Amerykanin sprzedali ponad 600 tysięcy PPV, ale UFC było przekonane, że Ken Shamrock jest w stanie wykręcić lepszy wynik. „The World’s Most Dangerous Man” powracał do oktagonu…

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.