Kiedy konsorcjum WME-IMG (dziś Endeavor) przejmowało UFC, spodziewałem się zmian na lepsze w największej organizacji MMA na świecie. Oczywiście, wiedziałem, że na niezbędne korekty w funkcjonowaniu amerykańskiego giganta będzie trzeba czasu, dlatego początkowo nie liczyłem na zbyt wiele. Jednak dzień po dniu, miesiąc po miesiącu, zaczęło narastać rozczarowanie.

Właśnie mija półtora roku, odkąd bracia Fertitta pozbyli się większości udziałów w UFC, a ja wciąż nie widzę pozytywnych zmian, które miały nadejść. W zasadzie dostrzegam coraz więcej wad niż zalet. Dana White i spółka zdają się bazować wciąż na jednym mechanizmie promocji gal, a niektóre obszary działalności wydają się zaniedbane. Tym, co najbardziej boli fanów – tych mniej i bardziej „hardkorowych” – jest bałagan w kategoriach wagowych. Następuje dewaluacja pasów mistrzowskich, brakuje jasnych kryteriów doboru pretendentów i tworzone są zbędne dywizje. Może stoi za tym jakiś większy plan, a może siły są koncentrowane na zupełnie innych aspektach działalności biznesowej i nie ma czasu na naprawy błędów. Nie wykluczam takich opcji, ani też nie mam zamiaru wieszać psów na UFC. Opisuję aktualny stan rzeczy z nadzieją, że coś się zmieni na lepsze.

Do napisania tego tekstu skłonił mnie – a któż by inny! – sam Conor McGregor.

Ten celebryta zaczyna zachodzić za skórę nawet swoim oddanym fanom. Z jednego powodu – gość po prostu nie chce walczyć. Ostatecznie da się to zrozumieć – w końcu kilka miesięcy temu zgarnął wypłatę życia i mógł go „pochłonąć melanż”. Problemem w tym przypadku nie jest postawa Irlandczyka, ale samego UFC, które ani myśli odebrać mu pas mistrzowski wagi lekkiej. O ile mieli tę odwagę przy tytule kategorii piórkowej, to teraz: albo gdzieś zgubili swoje „cojones”, albo mają nadzieję, że McGregor w końcu zgodzi się na unifikacyjny bój z Tonym Fergusonem. A czas leci…

Od zdobycia pasa wagi lekkiej przez „Notoriousa” minęło ponad 400 dni. Ta liczba wygląda śmiesznie przy okresie, jaki potrzebowało UFC na odebranie tytułu Germaine De Randamie, która unikała potyczki z Cristiane „Cyborg” Justino. GDR nacieszyła się swoim pasem zaledwie 4 miesiące. Holenderce daleko do statusu medialnej gwiazdy, dlatego można było bez zawahania podjąć radykalny krok.

Zresztą, kategorie wagowe kobiet zasługują na osobny akapit, bo tutaj jest i śmieszno i straszno. Wspomniana „Cyborg” rządzi i dzieli kategorią piórkową, w której są aż… trzy zawodniczki. Nie żartuję. Po powrocie GDR do wagi koguciej zostały tam jeszcze Megan Anderson i Holly Holm. Jeśli Justino pokona Anderson to nie będzie miała się z kim bić. Być może pojawi się jakiś transfer z Invicta FC, ale tam też ubogo. Oczywiście, w tym momencie nasuwa się pytanie: Po co w ogóle UFC utworzyło tę dywizję? Dla pani „Cyborg”, która nie ma zbyt wielu fanów? Z nadzieją, że Holly Holm ją pokona i wyrośnie na gwiazdę? Tyle pytań, tak mało odpowiedzi.

To nie jedyna kategoria kobieca, jaką wprowadziło ostatnio UFC.Mamy jeszcze dywizję muszą z mistrzynią, której nazwisko wymieni może jeden na tysiąc niedzielnych fanów.

Mówi się, że tę kategorię wprowadzono po to, by przeczołgać Paige VanZant do walki o mistrzostwo. Wątpię, żeby UFC miało takie zakusy, skoro może tam przejść sporo wojowniczek, które do tej pory biły się w koguciej, a więc już na starcie mogą mieć przewagę siły. Z jednej strony, dobrze się stało, że między kategoriami do 52 kg i 61 kg pojawiła się pośrednia – z drugiej, wiąże się to z poszerzaniem parku zawodniczego kobiet z coraz niższymi umiejętnościami. Prawda jest taka, że UFC już dawno zagarnęło „elitę” z Invicty i innych organizacji, a teraz pojawiają się zapychacze w postaci przeciętnych uczestniczek The Ultimate Fightera.

UFC zapewne zamierza wyprzedzać ruchy konkurencji, rozbudowując kategorie kobiece, zanim zrobią to inni. Niestety, efekt jest taki, że mamy: albo rozwodnione dywizje, albo takie, gdzie nie ma zawodniczek. Wygląda na to, że Dana White ze wspólnikami, po sukcesie Rondy Rousey, dostrzegł potencjał w zawodniczkach MMA. Do tej pory jednak nie pojawiła się żadna, która popularnością dorównałaby wspomnianej „Rowdy”. Jędrzejczyk przegrała, Holm również; Nunes mało kto kibicuje, „Cyborg” tym bardziej, a mocno promowanym VanZant czy Waterson brakuje umiejętności. Powstały cztery dywizje, a w żadnej nie ma gwiazdy z prawdziwego zdarzenia. Pieniędzy (PPV) z tego nie ma, poziom sportowy poszedł w dół. UFC traci nie tylko biznesowo, ale i wizerunkowo. Czekamy na „game changer”, ale póki co jest nieciekawie.

UFC, na ten moment, ma nie tylko za dużo kategorii kobiecych, ale i ze dwie męskie mogłoby skasować.

No dobra, jedną. Dywizja musza moim zdaniem jest całkowicie zbędna. Fajnie, że Demetrious Johnson deklasuje kolejnych rywali, ale nie miałbym absolutnie nic przeciwko temu, gdyby bił się w kategorii koguciej. Tam miałby przed sobą wyzwania zarówno medialne, jak i sportowe. Tymczasem kisi się w tej muszej, gdzie nie ma już wyzwań, bo utalentowanych zawodników najwyższego szczebla tyle, co kot napłakał.

**

W zasadzie w kategorii półśredniej jest teraz jako-taki porządek, ale i tutaj UFC planowało nabałaganić. Nie jest tajemnicą, że oferty walki z Tyrone’em Woodleyem dostali obaj bracia Diaz. Przypominam, że starszych z nich – Nick – nie walczył od trzech lat, a ostatnie zwycięstwo odniósł w… 2011 roku. Nate miałby dostać swoją szansę po porażce z Conorem McGregorem. Sam Woodley zabiegał też o potyczki z „Notoriousem” i powracającym po czteroletniej przerwie Georgese St-Pierre’em. Paradoksalnie fochy Diazów zapobiegły patologii w dywizji półśredniej i swoje szanse dostali tacy zawodnicy jak Stephen Thompson i Demian Maia.

Kołomyi nie udało się zapobiec również w kategorii średniej.

Zamiast unifikować pasy mistrzowskie, czyli zorganizować walkę Roberta Whittakera z Michaelem Bispingiem, skorzystano z usług powracającego GSP, który wcześniej wojował w półśredniej. Ten zlał (najsłabszego od lat) mistrza i miał zamiar dalej pauzować. Szczęśliwie, poszedł po rozum do głowy, i sam zdecydował o zwakowaniu tytułu. W innym wypadku telenowela mogłaby się ciągnąć miesiącami.

Półciężka? Tu też jest ciekawie, bo mamy mistrza, który do końca nie może określić się najlepszym zawodnikiem na świecie, ale to już zupełnie inna bajka. Swoją drogą, po ostatnich wypowiedziach Jeffa Novitzky’ego zanosi się na to, że Jonowi Jonesowi znowu się upiecze. Trylogia z „DC”? Nie wiem, czy chcę to oglądać.

Najlepiej obecnie wygląda sytuacja w królewskiej kategorii wagowej. Stipe Miocic pokonuje kolejnych pretendentów, a niebawem dojdzie do hitowego starcia z Francisem N’Gannou. Mamy tutaj i medialny rozgłos i wartości sportowe najwyższej próby. Czyli jednak się da, jak się chce.

W momencie, gdy kończę pisać ten tekst, gruchnęła informacja, że Dana White chce doprowadzić do walki  Cristiane Justino z Amandą Nunes o tytuł wagi piórkowej, a Khabib Nurmagomedov ma się bić z Tonym Fergusonem o tymczasowy pas mistrza kategorii lekkiej. „Cyborg” dostaje pretendentkę z niższej wagi, a w pełni zdrów, unikający walk Conor McGregor wciąż utrzymuje swój tytuł. Wygląda na to, że UFC nie ma zamiaru zmieniać kierunku, jaki obrało jakiś czas temu. Mi się to nie podoba, ale co ja mam do gadania.

2 KOMENTARZE

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.