Brian Ortega sylwetka

Patrząc z perspektywy polskiego fana mieszanych sztuk walki – naprawdę sporo się ostatnio dzieje. Nasza rodzima organizacja aspirująca do miana najlepszej w Europie dostarczyła nam sporo emocji, związanych głównie ze złotą kampanią Mateusza Gamrota, zestawieniem świeżo zakontraktowanego Szymona Kołeckiego z Mariuszem Pudzianowskim, czy chociażby ostatnim aktem wybitnego (jak na nasze warunki) spektaklu pod tytułem „Mamed Khalidov”.

Poza ojczystą ziemią wcale nie jest gorzej, bowiem UFC zaoferowało nam naprawdę świetną końcówkę roku 2018. Długo oczekiwane starcie Khabiba z McGregorem, powrót Jona Jonesa, czy też historyczna obrona pasa w wykonaniu Daniela Cormiera przeciw nowo narodzonej gwieździe Instagrama – jest w czym wybierać! Jeśli dołoży się do tego wielką niewiadomą jaką zdaje się być występ Floyda Mayweathera na noworocznym Rizin, to o regularne emocje będzie nam w ostatnich dniach roku naprawdę nietrudno.

W tym wszystkim kryje się jednak jeszcze jedno wydarzenie, na które prawdziwi kibice MMA z pewnością niecierpliwie czekają, ale mówi się o nim jednak nieco mniej. Chodzi rzecz jasna o mistrzowski bój w wadze piórkowej pomiędzy Maxem Hollowayem i Brianem Ortegą. Dla nas walka ta może być lekko przyćmiona nawet w godzinach samego boju, bowiem bezpośrednio przed nią do oktagonu wejdzie przecież Joanna Jędrzejczyk by stanąć w szranki ze swoją dawną rywalką – Valentiną Shevchenko. Przestrzegając jednak pewnych zasad oceny wartości sportowej poszczególnych wydarzeń, mamy cholerny obowiązek pochylić się bardziej nad wspomnianym starciem dwóch Amerykanów. Wielu pewnie zgodzi się, że pod względem czystej rywalizacji, ciężko o lepsze zestawienie w całym światowym MMA. No, może gdyby udało się w końcu doprowadzić do starcia Nurmagomedova z Fergusonem, ale do tego jeszcze daleka droga.

Co więc sprawia, że walka Hollowaya z Ortegą zasługuje na poświęcenie jej sporej uwagi? Na środowej konferencji prasowej obaj zawodnicy zgodzili się, że waga piórkowa nie widziała jeszcze boju takiej rangi. Stwierdzenie może nieco aroganckie i dyskredytujące wielkie walki Jose Aldo, ale nie można odmówić mu prawdziwości. Dwóch młodych wojowników głodnych kolejnych sukcesów, będących w absolutnym szczycie formy i posiadających całkowicie odmienne argumenty w swoich arsenałach. Czy może być piękniej?

Poza analizą starcia samego w sobie, chciałbym jednak skupić się na aspekcie odpowiadającym za to, że walka ta nie tylko nie może znaleźć sobie równej pod względem atrakcyjności, ale też rodzi niesamowicie ciekawe perspektywy na przyszłość dla całego UFC. Za to właśnie odpowiada fenomen Briana Ortegi, którego hypetrain może zostać boleśnie wykolejony w sobotnią noc, ale może też nabrać tempa jak nic nigdy dotąd i ewentualnie wjechać z wielkim impetem w czołówkę wagi lekkiej, zostawiając po sobie tylko absolutne zniszczenie.

Urodzony w 1991 roku Ortega bardzo niepozornie wdrapywał się na szczyt wagi piórkowej. Choć niepokonany i z godnym uznania stylem bazowym, pochodzącym bezpośrednio od rodziny Gracie, T-City nie był z góry obwieszczany następnym czempionem, jak miało to miejsce chociażby w przypadku Khabiba Nurmagomedova w wadze lekkiej. Powodem ku temu mógł być równoległy, niemniej imponujący rajd najbliższego przeciwnika Ortegi, czyli Maxa Hollowaya, który rozbijał każdego kolejnego rywala w drodze po upragniony pas. Ponadto tempo wygrywania Kalifornijczyka zostało nieco zmniejszone przez wpadkę dopingową, którą zaliczył już w swojej pierwszej walce w UFC, kiedy to wykryto w jego organizmie obecność drostanolonu. Najważniejszym czynnikiem pobłażliwości w stosunku do Ortegi był jednak najprawdopodobniej styl, w jakim Brian zdobywał kolejne skalpy. Kto oglądał jego bój z Clayem Guidą pamięta zapewne, że gdyby nie spektakularny finisz w ostatnich sekundach pojedynku, młody grappler poniósłby klęskę z rąk swojego rywala, który przecież najlepsze lata miał już wówczas dawno za sobą. Takie scenariusze powtarzały się też później, w walkach z Renato Moicano czy Cubem Swansonem. Choć w tych pojedynkach Ortega nie był jakoś drastycznie dominowany, to ciężko było o zobaczenie w nim kandydata na niekwestionowanego mistrza wagi piórkowej, skoro był regularnie trafiany a sam nie wykazywał wielkiej inwencji w atakowaniu swoich przeciwników. Wszystko zmieniało się w mgnieniu oka, gdy tylko T-City mógł spróbować sił w wymianach w klinczu czy na macie. Tam, pomimo wielkich umiejętności swoich rywali, Ortega po prostu nie dawał im cienia szansy. Sprawa kończyła się w ułamku sekundy.

Max Holloway prezentuje natomiast zupełnie inny, bardziej kontrolujący styl walki. Znakomicie usposobiony boksersko i fizycznie Hawajczyk właściwie nie daje wytchnienia swoim rywalom zasypując ich skutecznymi, precyzyjnymi kombinacjami bokserskimi. Co ważne, praktycznie sam nie popełnia błędów, nie dając przeciwnikom szans na skończenie pojedynku przed czasem.

Można więc wnioskować, że Blessed będzie w stanie zdominować Ortegę w stójce, spokojnie go punktując lub wykorzystując zmęczenie przeciwnika i ostatecznie doprowadzając do nokautu. Ja jednak uważam, że 25-minutowa długość starcia daje przewagę Kalifornijczykowi, bo zapewnia mu ona znacznie więcej potencjalnych okazji na nagłe wykonanie zabójczej techniki kończącej. Nawet wspomniana skrupulatność i bezbłędność Hawajczyka może nie stanowić wystarczającej zapory dla szalonej ofensywy Ortegi, gdy ten skróci odpowiednio dystans. Jeśli założymy, że T-City potrzebuje jednej sekundy by złapać uchwyt, co w konsekwencji stworzy idealną szansę na zakończenie walki przed czasem, to 1500 takich chwil w trakcie całego pojedynku stanowi ogromną przestrzeń do działania dla genialnego adepta BJJ. Niesamowita sprawa dla atrakcyjności nadchodzącego boju!

Sytuacja Ortegi jest też szalenie interesująca w kontekście przyszłości. Niemalże nigdy nie odnoszący kontuzji, bardzo widowiskowy zawodnik z odpowiednimi gabarytami na zmianę kategorii wagowej – idealna recepta na gwiazdę. Choć umiejętności promocyjne Kalifornijczyka mogą na pierwszy rzut oka nie robić wrażenia, to da się zauważyć pewne przesłanki ku zmianie trendu na postępowanie zawodników w najbliższych latach. Pełen szacunku i optymizmu, Ortega stanowi idealny model na mały odskok od mody na trash-talk i mieszanie rywali z błotem na konferencjach prasowych. Niewykluczone więc, że UFC tylko czeka na pełen rozkwit marketingowy zawodnika z Los Angeles, który może w dalszej perspektywie wypuścić naprawdę ciekawe owoce.

Ostatnią rzeczą, na którą warto zwrócić uwagę patrząc na Briana Ortegę to jego potencjalne zestawienie z obecnym mistrzem wagi lekkiej, kilkukrotnie wspomnianym już przeze mnie Khabibem Nurmagomedovem. Choć przyszłość Dagestańczyka jest w dalszym ciągu mocno niejasna, to naturalnym dla nas, kibiców, jest szukanie najciekawszych scenariuszy z udziałem bezapelacyjnego mistrza. Walka z Fergusonem, jak już pisałem, to opcja, o której marzymy wszyscy. Ja jednak śmiem pokusić się o stwierdzenie, że El Cucuy wcale nie byłby najpoważniejszym możliwym testem dla Nurmagomedova.

Bohater mojego felietonu dysponuje argumentami, jakie w potencjalnym starciu z Khabibem nie mogłyby zostać pobłażliwie traktowane. Cały styl Dagestańczyka opiera się na chwytach i kontroli przeciwnika pod siatką i na ziemi. Rzecz jasna, scenariusz w którym Orzeł daje się poddać jak dziecko, przygotowując się wcześniej pod specjalistę BJJ pokroju Ortegi to dość wydumana mrzonka, ale nie pozbawiona realnych założeń. Ponownie chciałbym się odnieść do błyskotliwości jaką T-City może wykazać się w każdej sekundzie starcia, bez względu na poziom prezentowany przez jego adwersarza. W walce opartej w dużej mierze na grapplingu, szanse na kończący trik ze strony Ortegi wzrosłyby jeszcze stokrotnie w stosunku do innych potencjalnych pojedynków z jego udziałem. UFC o tym doskonale wie i jeśli chciałoby doprowadzić do walki, w której Nurmagomedov zostałby postawiony pod ścianą i musiałby być ostrożny w każdym kolejnym kroku, który normalnie stawia na bezpiecznym dla siebie gruncie, Kalifornijczyk z wagi piórkowej jest idealną opcją.

Z soboty na niedzielę wszystko się rozstrzygnie i, tradycyjnie już, żadne dywagacje nie będą miały jakiejkolwiek wartości. Na ten moment jednak warto szukać możliwych rozwiązań, domyślać się i szacować co może być dalej. Na tym polega radość i celebracja sportu, bowiem nie kończy się on przecież wraz z finiszem danego pojedynku. Droga Briana Ortegi może zacząć się na dobre właśnie w Toronto, kiedy to ze statusu pretendenta może urosnąć do pozycji mistrza, który nie tylko dzierży pas, ale też rozdaje karty wszystkim dookoła. Bardzo więc możliwe, że Kalifornijczyk już w niedzielę będzie zmuszony zmienić pseudonim na T-World, bo jego persona urośnie do znacznie większych rozmiarów. Warto się przekonać.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.