John L. Sullivan – ostatni mistrz wagi ciężkiej w walce na gołe pięści.

Obserwując świat poprzez ekran smartfona, łatwo można zachłysnąć się bezprecedensowym bogactwem i idącą za nim różnorodnością stanowiącą w zasadzie normę w XXI wieku – przynajmniej jeśli patrzymy na świat z punktu widzenia Europejczyka bądź mieszkańca szeroko pojętego Zachodu. Współczesny człowiek może sobie pozwolić na znacznie więcej niż jego przodkowie, zwłaszcza ci oddaleni od niego o kilka pokoleń.

Przeciętny Kowalski dzięki rozwojowi gospodarczemu i technologicznemu nie tylko może dziś więcej „mieć” – może również więcej „być”. Wszak szeroki wybór i dostępność nie ograniczają się wyłącznie do sfery materialnej. Mnogość łatwo dostępnych form spędzania wolnego czasu,  wielość potencjalnych zawodów czy nawet sposobów życia wręcz przytłacza. W tych okolicznościach dość łatwo o konkluzję, że wspięliśmy się – jako społeczeństwo – na wyżyny nieosiągalne dla naszych poprzedników.

I oczywiście trudno z takim stanowiskiem polemizować: jesteśmy dziś znacznie zamożniejsi; każda z gałęzi nauki jest znacznie bardziej rozwinięta niż przed dekadami; jesteśmy więc mądrzejsi, lepiej wyedukowani; jesteśmy zdrowsi; badamy zarówno kosmos jak i wnętrza atomów i generalnie nie sposób wymienić dziedziny życia, w której nie dokonałby się skokowy wręcz rozwój. Wydawać by się mogło, że tę konkluzję z powodzeniem można przenieść na arenę sportowej rywalizacji – wszak atleci biją kolejne rekordy, sprinterzy, maratończycy, pływacy, skoczkowie, ciężarowcy… długo by wymieniać – dosłownie w każdej dyscyplinie jesteśmy dziś lepsi niż byliśmy przed dekadą, dwoma, trzema… dziesięcioma.

Empiria nie pozostawia zresztą żadnych złudzeń. Dla przykładu, mistrz olimpijski z 2012 roku przebiegł maraton w czasie 2:08:01. Nieco więcej niż wiek wcześniej, na Igrzyskach w 1904 roku, na pokonanie tego samego dystansu zwycięzca potrzebował prawie półtorej godziny więcej – 3:28:53. W 1936 roku Jesse Owens pobił rekord świata w biegu na 100 metrów. Dokonał tego czasie w 10.2 sekundy. Usain Bolt w 2013 roku ten sam dystans przebiegł w zaledwie 9.77 sekundy. Dane wydają się więc miażdżące: również w sporcie człowiek jest dziś znacznie lepszy, niż był przed dekadami. To zresztą logiczne, czyż nie? Wszak wiemy dziś znacznie więcej o mechanice ciała, znamy lepsze metody treningowe, używamy wyspecjalizowanych diet, suplementacji itd. Naturalną konsekwencją muszą być zatem lepsze wyniki, prawda? Sęk w tym, że nie jest to aż tak oczywiste.

Jerzy Waszyngton słynął w całej Wirginii ze swoich umiejętności w Cumberland-and-Westmoreland, a Abraham Lincoln miał wysoki rekord w collar-and-elbow.

Kiedy porównamy sprzęt używany przez Owensa i Bolta szybko dojdziemy do wniosku, że jakiekolwiek zestawienia wyników, jakie obaj osiągnęli są zwyczajnie nieuczciwe. W 1936 roku sprinterzy biegali po luźnej, żużlowej nawierzchni, w prostym obuwiu – sam start odbywał się natomiast z wykopanych przy pomocy kielni dołków. W XXI wieku sprinterzy biegną po syntetycznej nawierzchni, w specjalnie skonstruowanych do szybkich biegów butach, startują zaś z odpowiednio wyprofilowanych bloków dającym im już na początku przewagę.

Według Davida Epsteina, autora książki The Sports Gene: Inside the Science of Extraordinary, po odjęciu korzyści wynikających z rozwiązań technologicznych przewaga uzyskana przez Usaina Bolta nad Jessem Owensem topnieje z czterech metrów o którą to długość Bolt “wyprzedza” Owensa na linii mety, do zaledwie kilkunastu centymetrów. Różnica sprowadza się więc w zasadzie wyłącznie do kwestii zastosowanych w dyscyplinie innowacji. Podobne wnioski można odnieść na podstawie postępujących rekordów w pływaniu, w którym największe – skokowe wręcz – skracanie czasów następowało w kilku konkretnych momentach. W 1956 roku, kiedy pływacy wpadli na pomysł, by zamiast dopływać do brzegu basenu klasycznie, odbijać się od niego pod wodą powszechnym dziś koziołkiem (co można uznać za innowację w sferze technicznej). Skracało to znacznie czas potrzebny na nawrót i dawało pływakom mocniejsze wejście w kolejną długość basenu.

Druga tak istotna poprawa rekordów dokonała się w 1976 roku za sprawą wprowadzenia kanałów odprowadzających wodę wokół pływalni. Pozwoliło to zmniejszyć napór wody, która od teraz wylewała się poza basen zamiast odbijać się od jego ścian i nie stawiała dodatkowego oporu pływakowi. Ostatni taki moment to 2008 rok, w którym zastosowano jednoczęściowe kombinezony zmniejszające tarcie. Można zatem uznać, że mimo iż czasy w pływaniu systematycznie się skracały, to największych dokonań w tej materii zawdzięczamy zastosowanym innowacjom, a nie jakiemuś drastycznie lepszemu przygotowaniu samych pływaków pod względem możliwości fizycznych. Podobne wnioski można wyciągnąć na podstawie obserwacji innych dyscyplin, np. kolarstwa, lecz innowacje nie są jedynym czynnikiem wpływającym na tak znaczną poprawę rekordów (ewentualne stosowanie środków dopingujących celowo pomijam). Kolejnym jest postępująca specjalizacja.

Przed laty uosobieniem sportowca był dobrze zbudowany mężczyzna średniego wzrostu i średniej muskulatury, który “pasował” tak do biegów jak i pływania, tak do skoku wzwyż jak i do podnoszenia ciężarów. Zresztą powszechną praktyką było, że jeden atleta startował na Igrzyskach Olimpijskich w kilku zupełnie różnych dyscyplinach. Kiedy dziś spojrzymy na wyczynowy sport szybko dostrzeżemy, że w każdej z dyscyplin występują wyspecjalizowani pod względem budowy ciała sportowcy: w koszykówkę grają ludzie mierzący ponad 210 cm wzrostu, ciężary podnoszą ludzie nie tylko o dużych mięśniach ale i grubym kośćcu, biegacze długodystansowi są zawsze bardzo smukli etc. Ta specjalizacja i dobór sportowców do konkretnej niszy również powoduje niewątpliwą poprawę osiągnięć – nie wynika jednak ona z tego, iż dziś jako ludzie ogólnie biegamy szybciej, skaczemy wyżej i dźwigamy więcej, a dlatego, że do tych zadań wyselekcjonowaliśmy po prostu odpowiedniejszych reprezentantów niż robili to nasi przodkowie.

Wreszcie kończąc ten przydługi wstęp, który miał za zadanie nakreślić odpowiedni kontekst artykułu, mogę przejść do interesującego nas zagadnienia – sporów walki – i zadać tytułowe pytanie: czy dzisiejsi fighterzy rzeczywiście są lepsi niż mistrzowie sprzed lat, jak – zdaje się – powszechnie sądzimy? Wszak sporty walki nie są dyscypliną, w której znaczącą rolę mogłaby odegrać technologia. Nawierzchnia ringu, materiał z którego wykonane są rękawice, buty… odzież – to wszystko dodatki z marginalnym wpływem na przebieg pojedynków, nie ważne czy mówimy o walce MMA, grapplingu czy stylach uderzanych. Jedyne innowacje jakie faktycznie mogłyby (i zapewne odgrywają) znaczącą rolę w formie startowej fighterów, to elementy treningowo-techniczne i nowinki w dziedzinie treningu, ewentualnie niekonwencjonalne techniki i nowe taktyki walki.

„Old is gold”. Zestawienie posągu przedstawiającego antycznych zapaśników oraz współczesne zawodniczki stylu wolnego.

Mimo iż samo pytanie traktuję raczej jak przyczynek do pochylenia się nad tematem aniżeli faktyczną próbę spenetrowania prawdy, wypada mi najpierw choćby szkicowo nakreślić, jak walczono i trenowano w przeszłości. A przewaga dzisiejszych zawodników na tym polu nie jest wcale aż tak oczywista, bo nasi przodkowie zajmujący się czy to zapasami, czy to klasycznym pięściarstwem (bare-knuckle boxing), bądź tzw. “mixed fights” (specyficzne pojedynki międzystylowe) niespecjalnie mają się w temacie czego wstydzić.

Kiedy mówimy o kwestiach technicznych, w pierwszej kolejności należy rozwiać bardzo powszechny mit, przekonanie, jakoby “zaawansowany” grappling pojawił się na świecie dopiero wraz z rodziną Gracie i powstaniem brazylijskiego jiu-jitsu. Mimo iż takie stanowisko nigdzie nie jest wyrażone wprost, współczesna narracja wokół sztuk walki jest raczej taka (a przynajmniej jest taka w głównym nurcie), że to dopiero Carlos i Helio Gracie zaczęli rozwijać walkę w parterze a wcześniejsze jej formy były niedoskonałe (jak parter w judo) bądź mocno niszowe (jak szkoła fusen-ruy czy kosen judo, które to skupiały się głównie na walce na ziemi). Tymczasem kiedy spojrzymy na historię sztuk walki łatwo zorientujemy się, że pojedynki na chwyty w których wykorzystywano dźwignie na stawy i duszenia są dobrze udokumentowane już od czasów antycznych Igrzysk Olimpijskich, a znane są ludzkości zapewne od początku jej istnienia.

W starożytnej Grecji wyróżniano dwie formy zapasów. Pierwszą była tzw. pale, będąca walką do trzech upadków, w której to pojedynkowano się do momentu przewrócenia jednego z zawodników na ziemię. Wtenczas obaj zawodnicy wracali do stójki i kontynuowano pojedynek do momentu, w którym jeden nich zdołał wywrócić oponenta trzykrotnie – wtedy wygrywał. Drugą formą walki zapaśniczej była tzw. lucta volutatoria, czyli pojedynek na chwyty w parterze. Tutaj podobnie jak w dzisiejszym grapplingu starcie polegało na przewróceniu przeciwnika i zmuszeniu go do uznania swojej wyższości, co mogło nastąpić w wyniku zastosowania dźwigni lub duszenia, bądź gdy jeden z walczących na tyle zdominował drugiego (np. poprzez unieruchomienie), że tamten poddał walkę.

Rzeźba ścienna z Muzeum Watykańskiego przedstawia centaura zakładającego swojej ofierze popularną skrętówkę.

Dokumentacja antycznych zmagań zapaśniczych widnieje w bogatych opisach literackich oraz w wielu dziełach sztuki. Najbardziej znanym przedstawieniem zmagań zapaśniczych w antyku jest opis walki pomiędzy Ajasem a Odyseuszem, który możemy odnaleźć w “Iliadzie” Homera. Był to pojedynek do trzech upadków i, jak wynika z lektury, zakończył się on remisem po interwencji Achillesa, który rozdzielił mocujących się w klinczu atletów. Dobrym, choć oczywiście nie jedynym, udokumentowaniem pojedynków parterowych i występowania w nich technik kończących jest natomiast rzeźba ścienna, jaką odnaleźć można w Muzeum Watykańskim. Przedstawia ona centaura zakładającego swojemu oponentowi dźwignię skrętną na staw skokowy. Prócz zmagań zapaśniczych na arenach greckich Igrzysk Olimpijskich występował oczywiście pankration, który był ówczesnym odpowiednikiem vale tudo, czyli MMA sprzed regulacji. Uwiecznione w sztuce zmagania przedwiecznych wojowników można odnaleźć m.in. w Muzeum Antycznym w Monachium.

Rzecz jasna samo występowanie określonych technik w Helladzie nie oznacza, że walczono wówczas w dokładnie taki sam sposób jak walczy się dzisiaj. Sporty walki ciągle ewoluują, zmieniają się sposoby egzekucji poszczególnych technik, zmieniają się ich warianty, zmienia się ich kontekst i taktyki. Z czasem dochodzą również nowe rozwiązania. Biorąc pod uwagę fakt, że antyczny grappling (nawet w formie czysto sportowej!) od tego współczesnego dzielą niemal trzy tysiąclecia oczywistym wydaje się, że zmieniło się w tym czasie wiele. Tym bardziej, że sama dyscyplina obecna była w wielu regionach Europy i w wielu kręgach kulturowo-społecznych. W średniowieczu grappling i walkę zapaśniczą traktowano jako ważne uzupełnienia szermierki, zwłaszcza gdy walczono w pełnej zbroi. Można domniemywać, że to właśnie wtedy pojawiła się koncepcja tuszu (położenie na łopatki), który był taktyką umożliwiającą unieruchomienie przeciwnika, dobycie sztyletu i wbicie go w luki między płytami pancerza bądź w wizurę rycerskiego hełmu.

W późniejszych latach grappling, a właściwie dziesiątki lokalnych odmian zapasów różniących się od siebie bardziej niż styl wolny od klasycznego, niż sambo od judo etc., był popularnym zajęciem górników i marynarzy z całego kontynentu. Wielki wpływ na rozwój dyscypliny miały odkrycia geograficzne i morskie podboje Wielkiej Brytanii, dzięki którym angielscy robotnicy parający się walkami za pieniądze przywozili do kraju nowe taktyki i techniki, jednocześnie zostawiając europejskie metody walki na Dalekim Wschodzie. Biorąc pod uwagę to mieszanie się stylów w czasie i przestrzeni trudno zakładać, aby ewolucja technik miała się w którymś momencie zatrzymać. Daleki jestem jednak od twierdzenia, że mamy do czynienia  z procesem liniowym, stanem, w którym mniej efektywne techniki są zastępowane skuteczniejszymi i na zawsze odchodzą do lamusa. Uważam raczej, iż ten niekończący się cykl udoskonalania odbywa się po okręgu. Pewne warianty technik zostają “rozpracowane”, przez co stają się zbyt czytelne, w efekcie stopniowo zostają wypierane przez inne.

Jako że nie występują one dłużej w repertuarze walczących, zwracają oni mniejsza uwagę na ten aspekt i możliwe, iż powróci on za jakiś czas na areny w nieco unowocześnionej formie. Dość oczywistym zresztą jest, że cała masa technik została wymyślona niezależnie od siebie w różnych rejonach geograficznych, co więcej! – jest więcej niż prawdopodobnym, iż wiele z nich zostało również “odkrytych na nowo” kilkukrotnie na przestrzeni wieków. Jako przykład doskonale mogą posłużyć zapasy, jako że jest to najstarszy sport walki świata, znany dosłownie każdym zakątku globu. Nawet pobieżne porównanie współczesnych zapasów olimpijskich z hinduskimi kushti czy tradycyjnymi odmianami z Senegalu a nawet Peru pokaże ogrom wspólnych technik i taktyk.

Po prawej Johnson vs. Borg a od lewej historyczne ilustracje. Grafika z profilu twitter.com/catchwrestling

Całkiem dobrym przykładem takiego powracającego wariantu technicznego jest np. poddanie jakim Demetrious Johnson pokonał Raya Borga podczas UFC 216: dźwignia na rękę wykonana z zapaśniczego wyniesienia. Kiedy spojrzymy na ową technikę nieco dokładniej, bardzo szybko dostrzeżemy w niej dwa kluczowe elementy: tylny uchwyt za pas oraz pół-nelson, z którego “Mighty Mouse” zrobił przejście do balachy. Takie połączenie technik wraz z wyniesieniem uwiecznione jest na fotografiach z przełomu XIX i XX wieku. Nie jest to więc, jak się powszechnie uważa, nowa jakość w świecie grapplingu, a jedynie swoisty powrót do przeszłości i wykorzystanie (czy świadome czy nie, to inna kwestia) już istniejących rozwiązań w odświeżonej formie.

Takich przykładów jest oczywiście więcej, choć ze względu na rangę pojedynku technika Johnsona jest najbardziej nośna. Żeby nie być jednak gołosłownym, wymienię choćby pojedynek Jonno Mearsa z Aaronem Jonesem na gali Full Contact Contender 19. Walka miała miejsce w sierpniu ubiegłego roku i zakończyła się ona znaną z profesjonalnego wrestlingu techniką zwaną boston crab. Oczywiście w tym miejscu często pojawiają się wyrazy zdziwienia, gdyż współczesny pro-wrestling nie ma zbyt wiele wspólnego ze sportową walką, lecz większość występujących w nim technik (w tym boston crab własnie) ma swoje korzenie w czasach, w których był on najnormalniejszym sportem walki.

Zwycięstwo Mearsa może poświadczać na korzyść wspomnianej kilka wersów wyżej hipotezy, jakoby pewne techniki miały odchodzić do lamusa i po czasie powracać, gdy świadomość ich istnienia będzie bardzo niewielka – a więc gdy będą one mogły zostać użyte niejako z zaskoczenia. Oczywiście boston crab jest jednym z przykładów. W mieszanych sztukach walki coraz częściej pojawiają się neck-cranki oraz face-locki, czy nawet dźwignie na nogi typu toe-hold, które do tej pory były w MMA rzadkością – a przecież na początku XX w. były one podstawą zapaśniczego rzemiosła. W grapplingu zdarzyły się nawet ostatnio staroszkolne “nożyce”.

Rzecz jasna techniki z profesjonalnych zapasów zniknęły ze świata sportów walki ze specyficznych powodów. Po regulacji zapasów przez FILA w 1921 roku wyrugowano z nich wszelkie techniki kończące. Podobnie działo się w USA, kiedy NCAA zaczęło regulować tamtejszy folkstyle. “Skończenia” ostały się, co naturalne, w pro-wrestlingu, lecz ten z biegiem lat przerodził się w walkę reżyserowaną, w której techniki może i były poprawne, lecz sposób ich egzekucji z punktu widzenia użyteczności w sportowym boju stawał się coraz bardziej komiczny… a zatem z biegiem lat i samym technikom przypięto łatkę “udawanych” bądź nie “mających szans powodzenia w walce”. Kto wie, jak dziś wyglądałby grappling i MMA, gdyby na arenach zapaśniczych pozostawiono dźwignie i duszenia, bądź gdyby profesjonalne zapasy nie przekształciły się kompletnie w show z elementami walki. Możemy jedynie domniemywać.

Nawet pobieżne przyjrzenie się ponad trzy tysiącletniej historii chwytanych sportów walki ukazuje więc absurdalność stwierdzenia, iż jego prawdziwy rozwój dokonał się dopiero na początku XX w. za sprawą rodziny Graciech. Co więcej, analizując temat bardziej dogłębnie można dojść do wniosku przeciwnego – jiu-jitsu Rodziny było w pewnych aspektach krokiem wstecz względem grapplingu sprzed wieku. Zdaję sobie sprawę z kontrowersyjności powyższej opinii, poniżej postaram się ją jednak uargumentować. Dla przykładu, przyjrzyjmy się rozwojowi zapasów na przełomie ostatnich 25 lat. Zapasów, ewentualnie judo, a więc olimpijskich sportów chwytanych.

Zarówno metody szkoleniowe jak i stosowane techniki zmieniły się, w pewnych aspektach zmieniły się nawet znacząco, lecz w żadnym z tych sportów w ostatnim ćwierćwieczu nie mieliśmy do czynienia z rewolucją i eksplozją techniczną jaką zaobserwowaliśmy w brazylijskim jiu-jitsu, kiedy dyscyplina wyszła spod kurateli Graciech. A była to rewolucja niesłychana, porównać sytuację można by chyba jedynie do tej, w której styl klasyczny zapasów (w którym nie atakuje się nóg rywala) w ćwierć wieku przemieniłby się w styl wolny (w którym można stosować każdy rodzaj ataków). Może to wynikać z dwóch rzeczy: albo w świecie BJJ jakimś cudem znaleźli się o wiele, wiele bardziej kreatywni i twórczy ludzie niż w społecznościach zapasów bądź judo , albo też w samym jiu-jitsu było wiele “niezbadanych” wcześniej obszarów, i to właśnie odkrycie tychże (bądź powtórne odkrycie) doprowadziło do wspomnianej wyżej rewolucji technicznej i taktycznej, której najbardziej znanym uosobieniem jest dziś John Danaher i jego system dźwigni na nogę.

Wymiana leglocków na zawodowym ringu (Australia, 1928 rok). Po lewej Ad Santel, po prawej Clarence Eklund.

Wydaje mi się, że pierwsza hipoteza jest dość wątpliwa, zwłaszcza jeśli porównany popularność (a zatem i nakłady finansowe) BJJ do popularności zapasów czy judo z początków lat dziewięćdziesiątych. Druga jest bardziej prawdopodobna i podkreśla zarówno ciągłość myśli treningowej judo i zapasów, jak i ich nieustającą weryfikację na arenach międzynarodowych. Mówiąc inaczej, judocy i zapaśnicy nieprzerwanie od dziesiątek lat konkurowali między sobą na światowym poziomie, konfrontowały się też różne szkoły i stosowane w nich innowacje techniczne i taktyczne.

Dlatego w ciągu ostatnich 25 lat nie miało prawa dojść do żadnej rewolucji, bo te sporty w zmaganiach na szeroką skalę występują tak długo, że rewolucyjne pomysły już dawno zostały zweryfikowane (czy to negatywnie czy pozytywnie). Tymczasem BJJ na świat otwarło się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, wcześniej poddane było w zasadzie jedynie konkurencji wewnętrznej – w obrębie bardzo niewielkiego grona praktykujących.

Nie było więc mowy o regularnym i metodycznym (co warte podkreślenia – metodycznym, a nie sporadycznym) konfrontowaniu technik, taktyk i idei za nimi stojących z ideami odmiennymi. Nie było możliwości metodycznego (co ponownie podkreślam) skonfrontowania zawodników BJJ z judokami, bo judocy walczyli na swoich regułach. Nie wytworzył się więc praktycznie żaden łącznik pomiędzy technikami nage-waza a ne-waza, czego najlepszą ilustracją będzie porównanie przepaści dzielącej pod względem stosowanych technik stójkowych współczesne BJJ a to sprzed ćwierćwiecza. Nie było również sposobności metodycznego (co nadal podkreślam) konfrontowania się zawodników BJJ z zapaśnikami, bo zapasy ogołocono z wszelkich technik kończących. Dochodziło, owszem, do konfrontacji pomiędzy zawodnikami BJJ a judokami bądź zapaśnikami, lecz parterowa przewaga tych pierwszych zazwyczaj wystarczała do zwycięstwa – co tylko kultywowało ów chów wsobny. Metodyczna konfrontacja w nowoczesnym świecie grapplingu (po regulacjach FILA/NCAA i IJF) nastała dopiero w ostatnich dwudziestu pięciu latach, przez który to czas grappling zaczął dynamicznie nadganiać zapóźnienia wynikające z coraz bardziej restrykcyjnych regulacji ograniczających zasób wykorzystywanych technik.

Porównanie stylów chwytanych na przestrzeni (nawet) wieków, mimo iż obarczone wieloma mitami i przeinaczeniami,  jest jednak stosunkowo proste. Mimo iż przez lata zmieniał się kontekst, zasady, rdzeń pojedynków zawsze pozostawał taki sam. Była nim walka dwóch zawodników przy użyciu technik chwytanych, niezależnie czy walka odbywała się w gi czy bez niego, czy dozwolone były duszenia, czy też tusz ustalono na jedną czy trzy sekundy. O wiele trudniej jest sensownie i miarodajnie porównać style uderzane, zwłaszcza te znacząco oddalone od siebie w czasie. Dość powiedzieć, że współczesne pięściarstwo jest w zasadzie inną dyscypliną sportu niż było jeszcze w czasach obowiązywania London Prize Ring Rules Era (zespół reguł obowiązujący od 1838 roku do 1866 roku) i zdecydowanie inną od tej, jaką praktykowana za Broughton’s Rules Era (pierwsze formalne zasady bare-knuckle fighting obowiązujące w Anglii od 1743 roku do 1838 roku). A mówimy przecież cały czas o jednej dyscyplinie!

Jest to problematyczne, gdyż o ile w grapplingu wprowadzenie bądź usunięcie gi zmieni sporo w samej walce, to jednak jej rdzeń pozostanie ten sam. Inaczej jest z boksem, w którym wprowadzenie rękawic jako koniecznego elementu walki (Marquess of Queensberry Rules Era – 1866 rok) zmieniło grę diametralnie. A co można powiedzieć o zakazaniu ciosów i chwytów poniżej pasa (np. niskich kopnięć) bądź walki w parterze, które to były powszechne do czasów pierwszych pisemnych regulacji? I jak zestawić ze sobą dzisiejszy boks, w którym zawodnicy walczą w miękkich, kilkunastouncjowych rękawicach z pięściarstwem antycznym, w którym atleci często (choć nie zawsze) walczyli w twardych, nadziewanych drobnymi kolcami owijkach? O ile zatem w kontekście historycznym uogólnienie “grappling” będzie może i uproszczone, lecz adekwatne, o tyle – jak sądzę – stwierdzenia “striking” w kontekście stylów uderzanych użyć nie sposób. Żeby dokonać w miarę sensownego porównania należy wybrać region geograficzny oraz okres historyczny w którym praktykowano ów “striking” i dopiero wówczas można do tych historycznych stylów przykładać dzisiejszą miarę. Do tej analizy wybrałem klasyczne pięściarstwo z okresu sprzed  Marquess of Queensberry Rules, które to rozsławiło wielu wybitnych mistrzów i które jest także bardzo dobrze udokumentowane.

W czasach Jamesa Figga pojedynki częstokroć trwały dwie i więcej godzin, nierzadko przeplatano je zmaganiami przy użyciu broni białej (do pierwszej krwi etc.) i dopiero na tej podstawie wyłaniano zwycięzcę.

Ówczesne zasady stanowiły, że walka toczy się na kwadratowym placu (rozmiary nie były sprecyzowane) otoczonym linami; na środku tego placu jest wytyczony punkt „startu” (kwadrat o boku 1 jarda), gdzie zaczyna się i wznawia walkę; jeśli któryś z zawodników upadnie, następuje przerwa trwająca pół minuty, jeśli po upływie tego czasu zawodnik nie może kontynuować walki, przegrywa; walkę może przerwać również sekundant, poddając swojego zawodnika; nie wolno bić leżącego lub klęczącego przeciwnika, chwytać za włosy, spodnie, uderzać i chwytać żadnej część ciała poniżej pasa; sędziowie są wybierani na miejscu przed walką spośród obecnych „dżentelmenów”; z puli przeznaczonej na nagrodę zwycięzca otrzymuje dwie trzecie, pokonany jedną trzecią.

W dalszych latach doprecyzowano znacznie więcej szczegółów, skupiono się na wymiarach pola walki, obowiązkach sekundantów etc. Najbardziej istotną zasadą z punktu widzenia walczących było natomiast wprowadzenie pojęcia faulu, do którego zaliczano kopnięcia, uderzenia głową, gryzienie, drapanie, szczypanie a nawet przyciskanie do lin. Mamy więc do czynienia z walką na gołe pięści odbywającą się bez limitu czasowego w dystansie oraz w klinczu, w której to techniki grapplingowe ograniczone są do rzutów z wysokiego uchwytu (a więc coś na wzór dzisiejszego zapaśniczego “klasyka”) i która przerywana jest na pół minuty po każdym knockdownie. Pojedynek zakończyć się mógł tylko poprzez KO, TKO bądź werbalne poddanie przez zawodnika lub jego sekundanta.

Taki dobór reguł (jak każdy jeden zbiór zasad) prowadził do określonego rozwoju dyscypliny i konkretnej specjalizacji fighterów. Mimo iż mamy do czynienia z pięściarstwem, dopuszczenie elementów grapplingu (rzuty – tutaj nasuwa się skojarzenie z chińskim stylem sanda) siłą rzeczy musiało odcisnąć ślad w przedwiecznych zmaganiach. I rzeczywiście, wedle dostępnych zapisów gros walk kończyło się nie po ciosach, lecz w wyniku zastosowania wysokich rzutów, które w połączeniu z ubitą ziemią na której zazwyczaj walczono były prawdziwie dewastującym narzędziem. Tak na marginesie, daje nam to pewien pogląd na zmianę przebiegu walk wynikającą z wprowadzenia nowoczesnych, miękkich materaców lub sprężynujących desek ringów.  Wracając jednak do bare-knuckle fighting. Duża część walk kończyła się w wyniku rozbicia o ziemię, co było racjonalną taktyką walki. Jak każda taktyka, i ta w pewnym momencie spotkała się jednak z kontrtaktyką – a jednym z pierwszych inicjatorów nowego sposobu walki był Daniel Mendoza.

Daniel Mendoza i jego postawa w walce.

Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku mistrz pięściarstwa, w pierwszym w historii dyscypliny pisemnym instruktażu wyróżnia poszczególne techniki, postawy walki, ciosy czy obszary zadawania trafień. W tekstu wynika, że przedkładano ciosy proste nad okrężne, uderzano głównie pięścią ułożoną pionowo bądź otwartą dłonią, sama pozycja walczących zaś – mimo iż nieco różna u poszczególnych zawodników – charakteryzowała się rękami wysuniętymi do przodu oraz nogami ułożonymi (prawie) równolegle. Są to istotne wskazówki świadczące o tym, jak wyglądały ówczesne pojedynki i na które aspekty kładziono nacisk. Dla przykładu, ciosy proste bite wertykalnie (ułożenie pięści) miały powodować obrażenia nie narażając dłoni atakującego na uszczerbek. Wiąże się to z powierzchnią, która jako pierwsza sięga celu i absorbuje energię. W ciosach bokserskich (tych dzisiejszych) tą powierzchnią są kostki dwóch palców – wskazującego i środkowego. W ciosie pięścią ułożoną pionowo powierzchnia styku rozkłada się na kostki trzech palców – małego, serdecznego i środkowego. Wynika to z anatomii, co można z łatwością sprawdzić przykładając zaciśniętą pięść do ściany (na wysokości głowy).

O popularności tego rodzaju ciosów najlepiej zaświadcza fakt, że jest on obecny w sztukach walki niemal każdego kontynentu: można zaobserwować go w chińskim kung-fu, japońskim jujutsu i karate, w wielu odmianach combatów jak krav-maga etc. Podobnie rzecz ma się z ciosami nasadą dłoni. Nie jest to zbiegiem okoliczności a prostą zależnością wynikającą z anatomii ludzkiej dłoni – ta w każdym zakątku świata jest taka sama. Ciekawym aspektem jest również pozycja walczących i garda. Oglądając archiwalne fotografie klasycznych pięściarzy większość współczesnych z politowaniem patrzy na wysunięte do przodu ramiona pięściarzy i zataczane nimi okręgi. Rzeczywiście, z punktu widzenia współczesnego boksu taka garda wygląda komicznie, lecz jest całkowicie racjonalna w kontekście walki na gołe pięści. Ramiona wysunięte do przodu mają za zadanie parować ciosy rywala możliwie daleko od własnego ciała – co możemy zaobserwować nawet w MMA (najbardziej znany z takiej postawy jest chyba Nick Diaz, ale również Alistair Overeem stosuje podobną technikę). Znana dziś bokserska garda to tak naprawdę wynalazek dwudziestowieczny i nie ma on zbytniego zastosowania w walce bez rękawic, bądź w małych rękawicach. Warto również podkreślić rolę ułożenia nóg, któremu także bliżej do tego z MMA niż do współczesnej pozycji bokserskiej, w której zawodnik ułożony jest niemal bokiem do oponenta. Owszem, takie ustawienie chroni tułów walczącego powodując, że trafienia w wątrobę czy splot słoneczny są bardzo utrudnione. Z drugiej jednak strony pozycja ta bardzo naraża nogi fightera i otwiera go na kopnięcia (dla przykładu w kickboxingu czy muay-thai walczy się znacznie bardziej frontalnie) oraz praktycznie uniemożliwia obronę obaleń. W mieszanych sztukach walki fighterzy przyjmują prawie że frontalną pozycję i w takim stylu pojedynkowano się również w erze klasycznej.

Będący dość przeciętnych rozmiarów Mendoza szybko zdał sobie sprawę, że w walce w klinczu nie ma szans z często znacznie większymi i silniejszymi rywalami. Stąd jego gra opierała się na doskonałej pracy nóg, trzymaniu oponentów na dystans i kontrolowaniu ich ciosami prostymi. Przede wszystkim jednak nie dopuszczała ona do zwarcia i niwelowała ryzyko rozbicia o ziemię – co z powodzeniem można uznać za praprzodka obecnego w dzisiejszym MMA sprawl & brawl. Mimo wszystko nadal bardzo trudno jest zestawić obok siebie Daniela Mendozę i Nicka Diaza, gdyż kontekst siedemnastowiecznych walk był zupełnie inny. W czasach Mendozy czy Jamesa Figga pojedynki częstokroć trwały dwie i więcej godzin, nierzadko przeplatano je zmaganiami przy użyciu broni białej (quarterstaff, miecz, bądź rapier do pierwszej krwii etc.) i dopiero na tej podstawie wyłaniano zwycięzcę. Przykładowo zasady pojedynku o mistrzostwo Anglii pomiędzy Figgiem a Nedem Sutton stanowiły, że mistrzem zostanie jedynie ten, który zwycięży w każdym z trzech bojów: na gołe pięści, z użyciem kija (quarterstaff) oraz miecza. Przegranie któregokolwiek z nich automatycznie stanowiło remis i przekreślało mistrzostwo. Figg wygrał każdą z dyscyplin.

Pozostawmy jednak kwestię repertuaru technik, gdyż zawsze będzie ona wtórna względem reguł wedle których toczyć się będą pojedynki. Można w tym miejscu przyjąć – wydaje mi się, iż całkowicie zdroworozsądkowo – że każda mechanicznie poprawna technika zadziała, jeśli w walce nadarzy się sposobność jej egzekucji. Równie istotnym zagadnieniem co technika… a może nawet dla sztuk walki zagadnieniem istotniejszym, jest natomiast sprawa szeroko pojętej hardości i nastawienia mentalnego, a także kwestia przygotowania siłowo-wytrzymałościowego. Nie jest przecież opinią niszową uważać, iż aby osiągnąć mistrzowski poziom w sportach walki “zagrać” muszą trzy kwestie: odpowiednia technika, odpowiednie przygotowanie fizyczne a także – na co ostatnio zaczyna się zwracać szczególna  uwagę – nastawienie mentalne.

O ile w przypadku pierwszego czynnika (technika walki) możemy faworyzować zawodników współczesnych – do czego jeszcze wrócę, o tyle w sferze mentalnej dawni atleci mają według mnie zdecydowaną przewagę. Rzecz jasna trudno zakładać, że dzisiejsi fighterzy to ludzie o słabej psychice, przecież sam fakt rywalizowania w sportach walki zadaje kłam takiemu twierdzeniu. Do tego dochodzi poddanie się wyjątkowo trudnemu reżimowi treningowemu a w sportach amatorskich nieustannej rywalizacji. To wszystko kształtuje charakter i osobowość, bez dwóch zdań. Trudno jednak nie uznać za zabawę nawet dzisiejsze mieszane sztuki walki, kiedy weźmie się pod uwagę kontekst historyczny dawnych pojedynków i charakterystykę minionych epok. Można oczywiście parskać śmiechem słysząc takie truizmy jak stwierdzenie, że dawniej ludzie byli twardsi… lecz na Boga – w rzeczy samej byli, bo czasy były twardsze. Gdy w 1899 roku Frank Gotch wyzwał na pojedynek Deana McLeoda zażądał, aby walczyli tu i teraz. Godzinna walka odbyła się więc na ulicy, zamiast miękkiej maty posłużył żwir i kamienie. O charakterze ówczesnych fighterów niech zaświadczy fragment książki Marka S. Hewitta: “Catch Wrestling: A Wild and Wooly Look at the Early Days of Pro Wrestling in America”, opisujący ów pojedynek.


McLeod spojrzał w dół i spostrzegł, że ulica pokryta była żwirem i małymi kamieniami. Zapytał, czy mogliby się przenieść na jeden z pobliskich trawników, lecz Gotch natychmiast odpowiedział: „będziemy walczyć tutaj”. McLeod cały czas był pewien, że ma przed sobą wiejskiego prostaka, a sam pojedynek będzie dla niego spacerkiem. Zanurkował on do nóg Gotcha i szybko ściągnął go na kamienistą nawierzchnię. Gotch zdołał się jednak wydostać i zajść za plecy rywala, po czym – według McLeoda – nabrał garść żwiru i roztarł ją na twarzy oponenta, pozostawiając go niemal ślepym na kilka minut. Gotch wyjaśniał później, że: „on mógł docisnąć moją głowę do ziemi i wepchnąć żużel w moje oczy bądź usta, ja mogłem zrobić to samo jemu.” Minęła 52 minuta, kiedy McLeod rzucił młodzikiem [na plecy – przyp. mój]. Zwycięstwo przypieczętował zaś w drugiej rundzie, którą zakończył w dziewiątej minucie. Ściskając dłoń pokonanemu rywalowi McLeod wręczył mu wizytówkę, na której widniał napis: „Dean McLeod, mistrz świata Catch-as-Catch-Can Wrestling.” McLeod wspominał później: „Gotch wyglądał koszmarnie. Nie miał na swoim ciele i twarzy choćby kawałka skóry.” Gotch stwierdził: „Wyjmowałem żwir z mojego ciała jeszcze kilka miesięcy po walce… nie oszczędzaliśmy się. ‘Karuzele’ i te wszystkie rzeczy, które możesz zobaczyć na macie. Tłum był dziko rozemocjonowany. Możesz sobie wyobrazić, jak wyglądaliśmy, kiedy walka dobiegła końca.”

Nawet zakładając, iż w słowach bohaterów jest nieco przesady, to trudno sobie wyobrazić, aby dziś – w czasach komisji sportowych, arbitrów, pełnego zaplecza medycznego na galach – na taki spektakl ktokolwiek pozwolił… czy to zawodnicy, trenerzy czy nawet sama publika. I nie ma w tym niczego złego a wręcz przeciwnie. Po prostu mamy dziś zupełnie inne czasy. Kiedyś przemocy było więcej, nie tylko w rywalizacji sportowej.

Bardzo ciekawie przedstawia się natomiast sprawa przygotowania fizycznego. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że tu bezsprzecznie góruje teraźniejszość – najnowsze metody treningowe, monitorowanie akcji serca na bieżąco podczas ćwiczeń i doskonale dobrane diety. Deklasacja, chciałoby się rzecz. Ale czy na pewno? Owszem, pod względem teoretycznym wiemy dziś nieporównywalnie więcej. Wiemy przy jakim tętnie najlepiej spala się tkanka tłuszczowa, wiemy w jaki sposób hormony wpływają na budowanie masy mięśniowej i w jaki sposób kurczą się włókna mięśniowe podczas wykonywania określonych ćwiczeń. Tego nasi przodkowie nie wiedzieli – nie mogli wiedzieć. Sęk w tym, że to jedynie teoria. Prawdziwa, w stu procentach przekładalna na praktykę, lecz nadal tylko teoria.

Co jeśli zaryzykuje stwierdzenie i powiem, że nasi przodkowie doszli do podobnych (może nie identycznych, może nie aż tak szczegółowych) metod treningowych, nie zrobili tego jednak dzięki mikroskopowi, a doświadczeniu setek pokoleń, które bez względu na epokę i region geograficzny parały się walką. Zdaję sobie sprawę, że to nieco kontrowersyjna opinia, lecz jeśli spojrzymy na ostatnie trendy w przygotowaniu fizycznym zawodników sportów walki z łatwością zauważymy, że “old is gold” jak to mawiają Amerykanie – im bardziej “old”, tym bardziej “gold”. I nie mam tu nawet na myśli odchodzenia od wszelkiej maści maszyn i powrotu do wolnych ciężarów, który jest już oczywisty i nikogo do niego przekonywać nie trzeba. Nie mam nawet na myśli rosnącej popularności kettlebells, które są przecież wynalazkiem pamiętającym XVII w. Dziś coraz częściej stosuje się “maczugi” (z ang. indian club), czy buzdygany (mace), których to do ćwiczeń używano już w starożytnej Persji (sic!).

Być może przedwieczni nie potrafili dokładnie uzasadnić sposobu w jaki działają dane ćwiczenia, ale na bazie praktyki zauważyli, iż poprawiają one zarówno siłę jak i mobilność – tak niezbędne w walce. Bardzo podobnie ma się sprawa diety. Czytając pamiętnik naszego najbardziej znanego profesjonalnego zapaśnika, Stanisława “Zbyszko” Cyganiewicza zwróciłem uwagę na fragment dotyczący odżywiania. Dieta oparta na dobrej jakości mięsie, warzywach, nabiale i owocach to przecież to, co dziś nazwalibyśmy zbilansowanym żywieniem. I mimo iż dziś niemal zza każdego rogu atakują nas coraz to nowsze mody na paleo, diety samuraja czy ketogeniczne, stara, dobra zbilansowana dieta nadal ma się dobrze i wykarmiła nie tylko nie jednego, ale pewnie zdecydowaną większość mistrzów w historii. Nie twierdzę w tym miejscu, że dawni mistrzowie byli lepiej przygotowani niż dzisiejsi fighterzy. Chcę jedynie zwrócić uwagę na fakt, iż nawet jeżeli dziś trenujemy lepiej, to nie jest to aż tak diametralna różnica jak mogłoby się wydawać – polecam obejrzeć sylwetki dawnych fighterów jak Georg Hackenschmidt czy “Wielki Gama”. Naprawdę niejeden dzisiejszy atleta nie miałby się czego wstydzić.

„Rosyjski Lew” George Hackenschmidt w najlepszej formie.

Drugą kwestią jest kontekst – chyba najbardziej nadużywane słowo w tym tekście – samych pojedynków, bo inaczej należy przygotować się pod  walkę bokserską trwająca 12×3 minuty, inaczej pod 5×5 minut znane z MMA a inaczej pod pojedynek, który może potrwać pół godziny, a może potrwać godzin jedenaście (a dokładnie mówiąc, 11 godzin i 40 minut), jak starcie Asikainen-Klein z IO z 1912 roku.

Skoro przyjrzeliśmy się więc kwestii techniki, psychiki oraz fizyczności, wypada omówić jeszcze jeden – w mojej opinii kluczowy – aspekt. Mam na myśli sprawę dostępności zarówno klubów, sparingpartnerów jak i odpowiedniej jakości przeciwników. Według mnie jest to element nadrzędny, gdyż bez odpowiedniej jakości klubu – czyli trenerów oraz sparingpartnerów – trudno rozwijać się zarówno technicznie jak i taktycznie, rywalizacja na najwyższym poziomie konserwuje zaś zdobyte na treningu umiejętności. W tym miejscu znów muszę iść pod prąd powszechnym, jak sądzę, opiniom i stwierdzę, że mimo iż dziś mamy całą masę klubów sportów walki, to jednak w ogólnym rozrachunku tym rzemiosłem para się mniej osób niż przed laty. Posłużę się tu przykładem. Według Wade’a Schallesa, amerykańskiego zapaśnika i publicysty, od lat siedemdziesiątych liczba zawodników partycypujących w szkolnych programach spadła o 32% przy jednoczesnym wzroście populacji o 34%. A przecież zapasy to cały czas jeden z najłatwiej dostępnych w USA sportów walki. Przyczyny nie trzeba daleko szukać, jest nią wspomniana na początku tekstu mnogość alternatyw.

Dziś, w erze internetu, PlayStation i social mediów młody człowiek ma w czym wybierać i sporty walki (sport generalnie!) zwyczajnie nie jest dla niego atrakcyjny. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu było zupełnie inaczej. Ludzie oprócz upicia się wieczorem, grania w karty czy skoki do beczki (to w rzeczy samej jedna z historycznych zabaw minionych epok) mieli niewiele do roboty. Wedle przekazów jeszcze sto pięćdziesiąt lat temu niemal każde miasteczko miało klub zapaśniczy i klub walki na pięści. Pojedynki były jedną z głównych rozrywek robotników, gawiedź emocjonowała się walkami, przy okazji oddawała się hazardowi obstawiając wyniki. Nie jest przypadkiem, że prezydenci USA jak nie tylko znali zapasy, ale też byli uważani za bardzo kompetentnych w tej sztuce. Jak można przeczytać: “Jerzy Waszyngton słynął w całej Wirginii ze swoich umiejętności w Cumberland-and-Westmoreland, a Abraham Lincoln miał wysoki rekord w collar-and-elbow.” – za M.S.Hewittem. To wszystko sprawia, że dostępnych sparingpartnerów było całe multum, całe multum było także turniejów i pojedynków. Najlepsi w tym fachu, podobnie jak współcześni, byli profesjonalistami i walki – czy to zapaśnicze czy to na pięści – były dla nich jedyną formą utrzymania. Podobnie jak współcześni trenowali więc oni wiele godzin na dobę, a do pojedynków dochodziło niemal codziennie. Nawet jeśli nie wszystkie starcia były o najwyższa stawkę, popularne były bowiem wyzwania typu “take all comers” (podejmę każdego chętnego), siłą rzeczy musiały one podnosić formę zawodników.

Kilka akapitów wyżej napomknąłem, iż w dalszej części tekstu powrócę jeszcze do kwestii techniki. Nie bez przyczyny. Uważam bowiem, iż współcześni fighterzy mają nad swoimi poprzednikami jedną, ogromną przewagę. Jest nią technologia.

Bokserski mistrz świata w wadze ciężkiej, Jack Dempsey, pokazuje technikę zapaśniczą – dźwignię skrętną na kark zwaną grovit. Cross-trening i łączenie stójki oraz parteru nie jest niczym nowym i sięga Antyku.

Nie mam na myśli jednak ani sprzętu treningowego ani wyposażenia, jakiego zawodnik używa w walce. Mam na myśli technologię dostępną każdemu z nas – internet, samochody i samoloty, a więc nowinki techniczne, które umożliwiają szybką podróż i szybką wymianę informacji. Umożliwiają one niespotykaną do tej pory wymianę doświadczenia i pozwalają na niemal natychmiastowe korekty zarówno w obrębie stosowanych w walce technik jak i taktyk. Gdy Ad Santel w latach dwudziestych pokonał wszystkich “dostępnych” na terenie Stanów Zjednoczonych judoków i na własną rękę zorganizował wyprawę do Japonii, aby w samym sercu kodokanu udowodnić wyższość amerykańskich zapasów, adepci w USA musieli czekać wiele miesięcy, aby móc zaczerpnąć ze zdobytego przezeń doświadczenia. Dziś kiedy jakiś pojedynek odbędzie się w Kraju Kwitnącej Wiśni ludzie nie tylko w USA ale i na całym świecie mogą obejrzeć go na żywo a po jego zakończeniu mają możliwość przejrzenia zapisu wideo i rozłożenia stosowanych w nim technik klatka po klatce. Dzięki internetowi najbardziej kompetentni trenerzy na świecie mają możliwość analizy dziesiątek pojedynków, mają też niespotykaną wcześniej możliwość dzielenia się wiedzą i spostrzeżeniami. Tak jak w żadnym z poprzednich punktów nie uważałem, aby współcześni zawodnicy mieli jakąś bardziej znacząca przewagę, tak możliwość błyskawicznej wymiany doświadczeń jest według mnie przewagą krytyczną.

Jeśli wolno mi posłużyć się analogią do mistrzów miecza – Miyamoto Musashiego i Fiore dei Liberi dzielił zarówno czas jak i przestrzeń. Nie mieli więc oni możliwości poznania i skonfrontowania swoich doświadczeń. Pomyślmy tylko, co mogłoby by jednak powstać z ich kooperacji? Dziś jeden czy drugi “Miyamoto” może nie tylko spotkać się z “dei Liberim” mieszkającym na drugim końcu świata. Ba! Może jednym kliknięciem przejrzeć pojedynki, instruktaże a także przemyślenia każdego mistrza, którego nie ma już wśród nas!

Nie oznacza to bynajmniej natychmiastowego przekreślenia mistrzów sprzed lat, bo przecież gdybyśmy mieli taki hipotetyczny pojedynek zorganizować, to pierwszym pytaniem jakie należałoby zadać jest to, na jakich zasadach miałby się on odbyć. I tak trudno mi sobie wyobrazić aby którykolwiek z dawnych czempionów był wstanie nawiązać wyrównana walkę “pięc razy pięć minut” za zasadach MMA bądź w nowoczesnym grapplingu z kimś z dzisiejszej czołówki, tak z drugiej strony nie wyobrażam sobie aby któryś ze współczesnych zwyciężył “Farmera” Burnsa w pojedynku “submission + pin (tusz)”, skoro dziś w ten sposób mało kto ćwiczy. Otwartym pytaniem pozostaje natomiast to, jaki poziom osiągnęliby dawni mistrzowie, gdyby dysponowali takimi środkami i możliwościami, jakie są codziennością dla fighterów z XXI wieku.

 

––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––––

Informacje w artykule zaczerpnięte z następujących pozycji:

Mark S. Hewitt: “Catch Wrestling: A Wild and Wooly Look at the Early Days of Pro Wrestling”
Mark S. Hewitt: “Catch Wrestling, Round Two: More Wild and Wooly Tales From the Early Days of Pro Wrestling”
Billy Robinson/Jake Shannon: “Physical Chess: My Life in Catch-as-Catch-Can Wrestling”
Jake Shannon: “Say uncle! Catch-As-Catch-Can Wrestling and the roots of Ultimate Fighting, Pro Wrestling, & Modern Grappling”
Stanisław Cyganiewicz: “Na ringach całego świata: księga wspomnień.”
Jack Dempsey: “Championship Fighting: Explosive Punching and Aggressive Defense”
Youtube.com/EnglishMartialArts
Twitter.com/catchwrestling

Jakub Bijan
FREESTYLE || GRECO

3 KOMENTARZE

  1. Fajny artykuł.  Sam chętnie poczytałbym jeszcze podobną analizę ale w odniesieniu do sportów XX/XXI wieku judo, zapasy, boks, mma jako porównanie mistrzów z początku,  złotego okresu dyscypliny i obecnych. Sam się nieraz zastanawiałem jakby wyglądała walka Tysona albo Lewisa w ich prime time z Joshuą albo Wilderem.

  2. Odkopuję, bo ciekawa rzecz mi się trafiła apropos wymyślania koła na nowo, czyli powracających technik.

    Tutaj jest filmik, w którym koleś rozkłada na czynniki pierwsze podchwyt jednego z Irańskich zapasiorów. W komentarzu pod spodem gość nawiązuje, do innego filmu z kanału (omówienia podebrania kostki Davida Tylora) i pisze, że po persku ta technika nazywa się lol "ciągnięciem kozy" (Bozkesh which means pulling the goat) i dalej wyjaśnia, że nazwa wzięła się stąd, że to jest dokładnie ten sam ruch jaki wykonują pasterze chcąc wydoić kozę:)) – ciągną łeb zwierzęcia w dół i podbierają "kostkę", żeby je ustawić do dojenia. Trochę śmieszy, ale pokazuje, że generalnie mało co jest w temacie technik do  odkrycia a co najwyżej zmienia się kontekst i modyfikuje przygotowanie techniki.

    https://www.youtube.com/watch?v=dklXu8nxl8g

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.